„Wybory, wybory i po wyborach” – moglibyśmy pomyśleć, gdyby Dobra Zmiana nie doprowadziła do przesunięcia terminu prezydenckiej elekcji. Wobec tego faktu, na nowo staniemy przed kampanią i całą jej otoczką. 

Obecnie rządząca ekipa zarzucała wielokrotnie opozycji totalnej, że ta szanuje demokrację tylko wtedy, gdy sama wygrywa. Prawo i Sprawiedliwość postąpiło podobnie, nie wprowadzając stanu nadzwyczajnego i nie przekładając wyborów w trybie zgodnym z konstytucją. Miast tego rządzący woleli, jak większość polityków w demokracji, wykorzystać aparat państwowy dla własnych interesów, starając się odwlec to, co i tak jest w tym systemie nieuniknione, a więc wyborczą porażkę.

Dla ludzi, którzy powierzyli Naczelnikowi Państwa swoje serca, umysły, pióra i honor będzie to oznaczać prawdziwą katastrofę. Wyobraźmy sobie ten ból, który niechybnie nadejdzie, kiedy zaplecze medialne Dobrej Zmiany zostanie odcięte od publicznych środków. Gdy PiS przegra wybory, siła obowiązującego prawa oderwie najbardziej niepokornych i niezależnych od redakcyjnych koryt. Wielu wiernych hajduków wyląduje na bruku, nie mogąc znaleźć równie dobrze płatnej pracy.

Stąd też media Dobrej Zmiany muszą bronić swojego obozu politycznego. Gra idzie o pieniądze i kariery, czyli o życie. Nie ma tu miejsca na moralne rozterki. Trzeba poświęcić prawdę i zaprząc się do rydwanu, który musi wygrać. Wszystko dla dobra partii, tj. państwa. Trzeba więc, gdy zachodzi taka potrzeba, zmieniać linię polityczną o niemal 180 stopni niemal z godziny na godzinę.

Jednego dnia wciska się pelikanom, że wybory muszą się odbyć w terminie, a więc 10 maja. Wszystko dla dobra ukochanej ojczyzny i aby uszanować konstytucję. Niech obywatel głosuje, choćby korespondencyjnie, jeśli rząd mu to umożliwia. Taki był przekaz zaplecza medialnego rządu przez ostatnie dwa miesiące.

Ale sprawa się rypła i trzeba było zapewnić obywateli o najlepszych intencjach, kierujących państwem, gdy doprowadzili do ich przełożenia. Gdzie się podział sławetny system bawarski? Zasłaniano się przy tym absolutnie przewidywalną totalną obstrukcją Senatu oraz nielojalnym koalicjantem, który nota bene w ciągu miesiąca dwa razy obrócił sytuację o trzysta sześćdziesiąt stopni, skupiając na sobie uwagę krajowych mediów.

Jednak wbrew propagandzie, nie da się ukryć, iż rząd skompromitował się przy okazji przesunięcia wyborów. Nie po to minister Sasin otrzymał specuprawnienia, chełpiąc się przy tym, że na pewno zorganizuje wybory, a poczta została „zmilitaryzowana”, żeby się cofnąć w ostatniej chwili. Gdy trzeba było powiedzieć sprawdzam, PiS spasował. Okazało się, że blefował.

Ciekawe tylko, jaki był plan. Co w nim zawiodło. Nie chce mi się wierzyć, by zakładał tak nagłą i radykalną zmianę narracji. Czy Dobra Zmiana liczyła do ostatniej chwili, że oberpoczmistrzowi uda się przeprowadzić wybory w maju, a Jarosław Gowin okaże się lojalnym koalicjantem. A może od początku obserwowaliśmy grę do jednej bramki, której celem było wygenerowanie odpowiedniej polaryzacji przed wyborami.

Bez względu na motywację decydentów, nasze państwo zostało po raz kolejny ośmieszone. Dlaczego? Otóż jego najwyżsi przedstawiciele przez niemal dwa miesiące utrzymywali, iż muszą, chcąc trzymać się litery prawa, przeprowadzić wybory prezydenckie w terminie majowym. Ostatecznie nie potrafili tego zrobić, kompromitując przy okazji i siebie. Wygenerowali olbrzymie koszty. Nielegalny druk kart wyborczych jest niczym przy zapewnionym nam przez PiS chaosie prawnym i zafundowanym precedensie z „przełożeniem” wyborów.

Nadal nie wiadomo, kiedy dojdzie do prezydenckiej elekcji. Oczywiście Marszałek Sejmu może wskazać nowy termin głosowania. PKW przystąpi wówczas do organizacji wyborów, ale nikt nie zagwarantuje, że PiS nie sięgnie ponownie po instrument wadliwego przeprowadzenia czy raczej uniemożliwienia przeprowadzenia wyborów. Powody takich działań mogą być różne.

Jednym z nich może się okazać chęć utrzymania Pałacu Prezydenckiego bez konieczności odwoływania się do woli ludu. Naczelnik Państwa może też pragnąć po prostu zamieszać w kociołku, podgrzewając nastroje i polaryzację, aby jeszcze raz zmobilizować swój elektorat, wobec przybierającego na sile kryzysu, zapewniając reelekcję Andrzejowi Dudzie. W tym przypadku łatwo o przegrzanie neuronów głosujących, którzy mogą w końcu zorientować się, że ktoś tu kogoś od dłuższego czasu roluje.

Przy okazji nieodbytych wyborów po raz kolejny uwidoczniła się charakterystyczna dla demokracji pogarda dla prawa. W tym ustroju ten ma rację, kto ma większość. Po co więc liczyć się z prawem, wystarczy mieć je w nazwie partii. Odsuwając termin wyborów, Dobra zmiana nie sięgnęła po środek przewidziany w konstytucji – ogłoszenie stanu nadzwyczajnego. Zamiast tego doprowadziła do paraliżu aparatu wyborczego, co w praktyce uniemożliwiło organizację głosowania. Ktoś powinien za to odpowiedzieć. Jednak znając realia naszego bantustanu, zapewne do tego nie dojdzie. W końcu nie bez powodu najważniejszą zasadą porządkującą rzeczywistość polityczną nad Wisłą jest słynne: „My nie ruszamy waszych, wy naszych”.

Nikomu nie chodziło też o zdrowie czy życie obywateli. Tego typu slogany trzeba włożyć między bajki. Każde środowisko polityczne chciało ugrać coś dla siebie. PiS dążył do szybkiego skonsumowania przemijającej popularności, a opozycja przesunięcia wyborów w nadziei na lepszy wynik. Tylko że rozwiązanie proponowane przez sejmową opozycję (wprowadzenie stanu nadzwyczajnego) było zgodne z prawem, a przyjęte przez władzę przekraczało granicę tego, co zwykliśmy nazywać jego falandyzacją.

Termin wyborów prezydenckich jest i raczej pozostanie niepewny. Jeśli władza raz mogła przesunąć wybory, sięgając po pozakonstytucyjne środki, może to zrobić i drugi. Pewne jest natomiast dalsze psucie państwa. Majstrowanie przy i tak nie najlepszym prawie, aby umożliwić rządzącym wyciąganie profitów politycznych i zapewniać trwanie przy korycie.