Piękne polskie przysłowie mówi, że pańska łaska na pstrym koniu jeździ. A jako że w demokracji Panem jest naród, to należą się serdeczne gratulacje koniowi. Nie przepadam za ustrojem demokratycznym, ale ten jeden raz się sprawdził.

Wybory prezydenckie w USA były, bez wątpienia, historyczne. Ich wynik to bolesny policzek dla rodu Clintonów. Tak bolesny, że triumwirat medialnych, gospodarczych i politycznych elit wpadł w zupełną panikę.

Gdy wynik wyborów był już przesądzony a Trump zdobył ostatnie potrzebne głosy elektorskie, media w popłochu uciekły ze specjalnie przygotowanych dla nich sal w siedzibie Republikanów. Całą sytuację pięknie ukazał jeden z redaktorów Breitbart, Milo Yiannopuolos, który wszedł do pustej sali Fox News i bezczelnie poczęstował się piwem, lodami i ciastem. W międzyczasie, światowe giganty medialne pokazywały własnych dziennikarzy, którzy byli na skraju załamania nerwowego.

Te same medialne kolosy udawały, że śledzą sytuację gospodarczą. I mieliśmy powtórkę z Brexitu, kiedy to wahnięcia na giełdzie miały oznaczać niemalże koniec świata. Tak komicznie jest (i będzie) również w tym wypadku. Cudownym przykładem takiej nieznajomości mechanizmów ekonomicznych popisała się lewicująca brytyjska stacja Sky (takie coś między TVN-em i Polsatem), która w trakcie relacjonowania wyborów wyświetlała nieustannie kurs dolara względem meksykańskiego peso.

Co zaś porabiała Hilarzyca? Ciężko powiedzieć. W siedzibie Demokratów, co prawda, szykowano się do hucznego świętowania i sproszono setki zwolenników, ale gdy sprawy przybrały paskudny obrót, do zgromadzonych wyszedł tylko szef kampanii i kazał im się rozejść do domów. Sama kandytatka nie zaszczyciła wyborców swoją obecnością. Nie należy jej mieć tego za złe. W końcu zdrowie jej nie dopisuje ostatnimi czasy.

I jak do tego doszło? Jak to się mogło stać, że wygrał rzekomy seksista i ksenofob, a nie wielce doświadczona, silna i wyzwolona kandydatka Demokratów, która dysponowała nieograniczonym budżetem ( vide Soros i Arabia Saudyjska) i medialną przychylnością graniczącą z religijnym uwielbieniem?

To o wiele mniej skomplikowane, niż niektórym mogłoby się wydawać. A powód jest jeden. Ten sam, który umożliwił Brexit czy, żeby bliżej sięgnąć, wygraną PiS-u i Andrzeja Dudy. Tym powodem jest pycha.

Tak było i w tym przypadku. W sztabie Demokratów prym wiodła mentalność godna Palikota. Już tłumaczę – to takie niezachwiane przekonanie, że poparcie homoseksualistów, feministek, antyklerykałów i antyrasistów (zazwyczaj to jedna i ta sama grupa) jest dobrym sposobem na zjednanie sobie degenerowanego od lat społeczeństwa. Sęk w tym, że nie istnieje żaden wiarygodny sposób, by zmierzyć stopień zepsucia. Publiczne protesty nie nadają się do stworzenia estymatu, bo ich uczestnicy to albo opłaceni demagodzy i szczekacze (czyli swoi), albo zupełny ściek intelektualny, który nigdy nie będzie potrafił wytworzyć odpowiednich struktur, by mieć realny wpływ na cokolwiek, o polityce nie wspominając. Ciężko zatem przewidzieć, jak mocno taki czynnik wpłynie na społeczeństwo. I tu właśnie pojawia się ta pycha, która każe wierzyć, że “tak, to już ten moment, kiedy można ludziom wcisnąć cokolwiek”.

Może i trochę racji w tym jest. Bo jak inaczej wytłumaczyć zachowania członków ruchu Black Lives Matter (nota bene, założonego przez osobę, za którą FBI wystawiło list gończy)? Przypominam, ci czarnoskórzy domagają się m.in., aby biali oddali im WSZYSTKIE (sic!) swoje pieniądze. Niełatwiej wytłumaczyć zachowania feministek, które za ulubioną formę protestu przeciwko uprzedmiotawianiu kobiet obrały sobie… pokazywanie cycków. Wisienką na tym pokracznym i niesmacznym torcie są antyklerykałowie. Pominę sprawę z córką Hilarzycy, która nosi odwrócony krzyż na szyi, czy sprawę z posągiem Baphometa (coś pomiędzy chrześcijańskim Szatanem a Lovecraftowskim Cthulhu), który postawiono obok tablic z dziesięcioma przykazaniami w mieście Oklahoma. Bo to drobiazg w porównaniu do tego, co wyprawiał szef kampanii Hilarzycy, John Podesta. Słyszał ktoś z Was, drodzy Czytelnicy, o kimś takim, jak Crowley? Tak, to ten słynny satanista, który utworzył kult dla bogaczy opierający się na jednym przykazaniu, które w wolnym tłumaczeniu brzmi: “róbta co chceta”. Ale chyba nie do końca, bo istnieją jakieś skretyniałe rytuały, w których używa się zakrzepłej świńskiej krwi, spermy i mleka z kobiecych piersi. Zapewniam, to nie żart. John Podesta i jego brat biorą udział w tym latającym cyrku.

Aby wiedzieć, skąd bierze się współpraca między tymi różnymi grupami, należy zrozumieć, czym jest tzw. “intersectionality”, które pozwolę sobie bezczelnie przetłumaczyć jako “upośledzenie międzyideowe”. To stosunkowo nowa lewicowa idea, popularna w Stanach (ale także we Francji i Niemczech), która z góry zakłada, że homofobia, rasizm, seksizm i w ogóle cały ten strumień oskarżeń, to wszystko jest ze sobą nierozłącznie powiązane. Krótko i grzecznie rzecz ujmując – wszystkich do jednego wora, żeby nie było pola do jakiejkolwiek dyskusji. Tak też stworzono taką bezkształtną i wyzutą z intelektu masę, która, pospołu z mediami głównego nurtu, miała stłamsić zwykłych obywateli w USA.

A tu wielkie zaskoczenie! Aż pewnie Baphometowi rogi ze smutku klapnęły. Bo nagle się okazało, że ludzie z dumą i ferworem pokazali środkowy palec psychopatom, których od lat tolerowali.

Amerykańska lewica oraz jej zachowanie przed wyborami i w trakcie wyborów to w ogóle temat na osobny artykuł. I obiecuję, że się tym odpowiednio zajmę. To zaś są moje wstępne przemyślenia, wynikające z tygodni śledzenia amerykańskich wyborów prezydenckich i ich kulminacji.

A tym, którzy zarzucą mi stronniczość, odpowiem tak – zarwałem noc, by śledzić wyniki, a rankiem kupiłem szampana. Tak, jestem stronniczy w tej kwestii. Do tego stopnia, że miałem zakwasy na policzkach od uśmiechu, który godzinami nie schodził mi z ust po ogłoszeniu przegranej Clinton. I nie wstydzę się tej stronniczości, bo uważam, że świat właśnie cudem uniknął geopolitycznej katastrofy. Toż Trump jeszcze nie skończył świętować zwycięstwa, a już Putin publicznie mówi o przywróceniu pełnych relacji dyplomatycznych z USA i ociepleniu stosunków z Polską. Wybaczcie więc, że ten scenariusz o wiele bardziej mi się podoba, niż groźba konfliktu nuklearnego, którego pierwszą ofiarą padłaby Europa Środkowa.

Ale najbardziej podoba mi się widok załzawionej i kwiczącej amerykańskiej lewicy oraz bezsilność i gniew globalistycznych elit. Zapowiadają się cztery lata takich przyjemności. KODziarstwo ma w końcu godną konkurencję.