Polityka zagraniczna Polski prowadzona jest w myśl zgubnego hasła „za wolność waszą i naszą”, czego efektem jest krzykliwa walka o interesy cudze kosztem własnych. Przykładem tego jest bezwarunkowe popieranie przez wszystkie warszawskie rządy po 1989 roku polityki naszych wschodnich sąsiadów, nawet gdy są oni równie, jeśli nie bardziej, antypolscy co antyrosyjscy. Sens owej polityki można zawrzeć w zdaniu: szkodzić Rosji zawsze i wszędzie!
Tego typu podejście do zagadnień dyplomatycznych objawia się najczęściej straszeniem Moskwą i jej imperializmem przy jednoczesnym bagatelizowaniu kolizji interesów Rzeczpospolitej z interesami innych państw. W oczach politycznych romantyków Rosja urasta do rangi apokaliptycznego zagrożenia dla Polski – zagrożenia, które nie tyle spycha innych przeciwników Warszawy na dalszy plan, co wyrzuca ich poza ramy jej świadomości. Jednak wyparcie wcale nie sprawia, że owe zagrożenia przestają istnieć. Polepsza jedynie samopoczucie, co nie ma przełożenia na polityczną szachownicę.
Za charakterystyczny dla romantycznego myślenia o polityce należy uznać tekst Pawła Kowala z początku października [Zob.], w którym wyrażał on swoje zastrzeżenia odnośnie do geopolityki. Choć polityczna gwiazda p. Kowala znacznie przygasła i obecnie wydaje się on być znacznie oddalony od wpływu na politykę państwa, to jednak tezy zawarte w jego artykule są zbieżne z linią polityki zagranicznej Dobrej Zmiany.
W swoim tekście p. Kowal zaleca ostrożność wobec w prognozy George’a Friedmana, który uznał, że Polska będzie miała w ciągu najbliższych kilkudziesięciu lat szansę na stanie się mocarstwem. Nie będziemy tu rozpatrywać przewidywań Friedmana. Ograniczymy się tylko do stwierdzenia, iż prognozy długoterminowe bywają zawodne. Skupimy się natomiast na tym, co p. Kowal pisze o geopolityce, mocarstwach i prawie międzynarodowym. Mianowicie przestrzega on swoich czytelników przed zbytnią wiarą w geopolitykę, gdyż jest ona „w gruncie rzeczy (…) sposób[em] myślenia wielkich o małych”, a jej akceptacja skutkować będzie zgodą na „koncert mocarstw (…) [i] utratę niepodległości”.
Owe tezy są zbliżone do tego, co ponad 2 lata temu w swoim sejmowym expose mówił były Minister Spraw Zagranicznych Witold Waszczykowski [Zob.]. Zaznaczył on wówczas, iż Polska będzie opierać swą „politykę na prymacie prawa międzynarodowego nad brutalną siłą, nad ideą koncertu mocarstw dzielącego świat na strefy wpływów wbrew woli społeczeństw”, działając „w duchu dewizy sformułowanej przez Prezydenta Andrzeja Dudę na forum ONZ: „pokój poprzez prawo, siła prawa ponad prawem siły””.
Znamienne dla tekstu p. Kowala i wystąpienia ex ministra jest silne podkreślanie zagrożenia ze strony imperializmu Moskwy przy jednoczesnym zbywaniu milczeniem innych problemów, przed którymi stoi polska państwowość. Choć Witold Waszczykowski pożegnał się z funkcją kierownika polskiej dyplomacji, to zasady, które nakreślił w swoim expose, nadal stanowią credo polityki Warszawy. Rozważmy w tym miejscu, w jakim kierunku prowadzi nas utożsamienie interesów naszego państwa z obroną prymatu prawa międzynarodowego przed prawem silniejszego.
Romantycy roztaczają przed nami wizję świata, w którym siła państwa, jego zasoby i możliwości nie muszą determinować jego losu, decydując o jego ekspansji bądź upadku. Wystarczy ustanowić odpowiednie zasady, nazwać je prawem międzynarodowym i dyscyplinować każdego, kto spróbuje je podważać. W ich świecie poszczególne kraje mają współpracować ze sobą na równych, partnerskich zasadach. Nikt nikogo nie będzie wyzyskiwał, napadał, rabował czy mordował. I w teorii wszystko wygląda zaiste wspaniale.
Jednak istnieją na świecie złe mocarstwa, które nie respektują prawa międzynarodowego, chcąc kosztem innych, na ich mogiłach, fundować swoją ekspansję. Romantycy wydają się być przekonani, że wystarczy odżegnać się od imperializmu, odmówić mu moralnego uznania, aby on zniknął. Zdają się myśleć, że ich poczynania wywrócą stolik, przy którym mocarstwa toczą globalną rozgrywkę, unieważniając ich ustalenia i uwalniając zniewolone ludy. Są jednak w dużym błędzie.
Nie chcą lub nie potrafią zauważyć, iż nawet bardzo sukcesywne ignorowanie jakiegoś zjawiska nie poskutkuje nigdy jego wymazaniem. Stawiają swoje państwa w sytuacji człowieka, który wiedząc, iż może zostać napadnięty, zamiast podjąć odpowiednie kroki, aby się obronić, robi dokładnie odwrotnie. Stara się bowiem za wszelką cenę wyrzucić ze świadomości wiedzę, mogącą mu dopomóc w skutecznej obronie. Rezultatem jego wewnętrznych zmagań jest bohaterskie wyparcie, które jednak w żaden sposób nie obroni go przed nadchodzącym atakiem. Stworzy za to złudne poczucie bezpieczeństwa i pomoże dorabiać płaczliwą ideologię do swojej porażki.
Fakty są natomiast takie, że rzeczywistość nie raczyła dorosnąć do romantycznych wyobrażeń. Światowa rozgrywka nie jest rywalizacją, w której wszyscy, radośnie świadcząc sobie wzajemne usługi, pracują na wspólny sukces. Jest grą o sumie zerowej, gdzie jedni muszą przegrać, by inni mogli odnieść sukces. Mocarstwa nie osiągnęły swojej siły w nagrodę za okazaną na arenie międzynarodowej wyższość moralną, lecz ponieważ potrafiły wspiąć się na szczyt, wykorzystując potknięcia swoich przeciwników. Przykłady można tu mnożyć bardzo długo.
W wyobrażeniach romantyków prawo międzynarodowe jawi się jako niewzruszone zasady, które zostały ustanowione dla dobra wszystkich graczy. Dlatego też każdy powinien je respektować. Takie stawianie sprawy implikuje negatywne postrzeganie jakiejkolwiek próby obalenia lub choćby delikatnego zrewidowania aktualnie obowiązującego porządku.
Nie należy mieć jednak w tej kwestii romantycznych złudzeń. Tzw. prawo międzynarodowe nie jest niczym innym niż zespołem ustaleń sankcjonujących ład międzynarodowy. Nie powstaje ono wcale po to, by chronić słabszych graczy przed zachłannością silniejszych, lecz by narzucić słabszym rozwiązania korzystne dla silniejszych. Jest ustanawiany w interesie triumwirów, by legalizować ich dominację. Otóż jeżeli ciotuchna Ameryka mówi dziś, że będzie przeciwstawiać się Rosji lub Chinom, to nie deklaruje, iż będzie z nimi walczyć do upadłego w obronie pokoju, demokracji i praw człowieka, lecz własnych interesów.
Rzeczywistość polityczna jest labilna. Relacje pomiędzy siłami fundującymi dany porządek, zainteresowanymi jego podtrzymaniem a siłami dążącymi do jego rewizji i wywrócenia podlegają nieustannym przekształceniom. Jeśli rewizjoniści uzyskują przewagę i zwyciężają, to konstruują ład w oparciu o swoje strategiczne interesy, zmuszając innych uczestników globalnej gry do przyjęcia rozwiązać odpowiadających ich potrzebom.
Opowiadanie się z góry po stronie jednej ze stron (w naszym przypadku słabnącego hegemona), zwłaszcza gdy rywalizacja mocarstw przechodzi z fazy zimnej do coraz cieplejszej, nie jest posunięciem najrozsądniejszym. Zdecydowanie korzystniejsze byłoby możliwie najdłuższe lawirowanie pomiędzy graczami – rozbudowywanie własnego potencjału, gromadzenie sił oraz środków i poszerzanie wachlarza możliwości tak, aby w momencie klarowania się nowego porządku z całą stanowczością opowiedzieć się po stronie jego fundatora, inkasując przy tym odpowiednie wynagrodzenie.
Wbrew temu, co sądzą romantycy, lojalność w stosunkach międzynarodowych nie jest dobrze widziana. W 1942 czy 1945 roku Winston Churchill czy Franklin Delano Roosevelt nie mieli do Związku Sowieckiego pretensji o to, że II wojnę światową rozpoczął on w obozie III Rzeszy. Dobrze by się stało, gdyby w Warszawie ktoś z osób mających wpływ na bieg spraw państwowych w końcu to zrozumiał.