Przy okazji zakończonych wyborów mogliśmy obserwować, jak, wobec niezadowalających rezultatów wyborczych w większych miastach, przedstawiciele i sympatycy Dobrej Zmiany utyskują na wyborców, którzy mieli podjąć złą decyzję, popierając innych kandydatów niż ci, którzy posiadali partyjną homologację.
Nie jest to niczym nowym. Takie narzekania i lamenty mamy okazję słyszeć właściwie po każdej elekcji. Najpierw wszyscy kandydaci zgodnie prześcigają się w komplementowaniu wyborców, zachwalaniu ich roztropności, rezolutności, intelektu, etc. Potem zaś ci z nich, którzy osiągają niesatysfakcjonujące rezultaty, zmieniają nagle zdanie, by uznać, iż choć byli lepsi od oponentów, to jednak wyborca nie dokonał właściwego wyboru.
Zasadniczo mamy tu do czynienia z dwoma podobnymi sposobami radzenia sobie z werdyktem obywateli. Korzystający z pierwszego, opowiadają nam przepełnione patosem legendy o młodej, polskiej demokracji, która jak dobry frak uleży się na naszych grzbietach dopiero w trzecim pokoleniu. Przekonują, iż wyborca musi mieć więcej czasu, by zrozumieć zawiłości systemu demokratycznego, uzyskując jakby pełną kompetencję wyborczą. Jej nabycie pozwoli obywatelowi właściwie rozeznać rzeczywistość i zrozumieć na kogo warto oddać głos, gdyż to on właściwie pokieruje losami państwa. Wykorzystujący ową strategię zwykli przedstawiać swoich oponentów jaki intelektualne miernoty, których przekonania nie zasługują na prawo artykulacji w przestrzeni publicznej.
Druga szkoła jazdy posiłkuje się narodową historią. Przypomina wyborcom, iż sowiecki okupant starał się nam w miejsce usuniętej polskiej elity narzucić polskojęzyczną protezę, która miała realizować jego interesy. Wmawia przy tym wyborcom, iż najlepszym, jeśli nie jedynym, kandydatem na nowe elity jest właśnie ta, a nie inna partia. Swoich adwersarzy przedstawia się tu bądź jako zdrajców, bądź ich równie niegodziwych pomocników.
W obu tych strategiach istotne jest przekonanie, że wyborcę trzeba sobie tak naprawdę wychować. Wszystkie jego błędy bywają składane na karb braku odpowiedniej edukacji, przez co obywatel nie nabył kompetencji wyborczej. Oczywiście taki niewychowany wyborca musi zostać stosownie przedstawiony w propagandzie partyjnej tak, aby dowartościować własnych wyborców i utwierdzić ich w przekonaniu, iż to właśnie oni, a nie broń Boże ktoś inny, są tą częścią społeczeństwa czy narodu, która zasługuje na to co najlepsze, czyli właśnie przywództwo danej partii. Uzyskanie owej kompetencji wyborczej odbywa się poprzez akceptację i przyswojenie linii politycznej stronnictwa.
Przy tym żadna ze stron sporu nie krytykuje systemu wyłaniania władzy. Wespół uznają one, iż demokratyczne wybory są najlepszą metodą wybierania rządzących, a wszelkie odstępstwa od tego poglądu są niedopuszczalne. Jednak jako prawdziwi zwolennicy demokracji, przekonani o ty, iż wybory prowadzą do wyłonienia reprezentacji narodu, która okaże się zdolną do sprawnego pokierowania państwem, odkładając na bok koteryjne interesy, powinni oni łatwiej przyjmować wyborcze porażki.
Czyż nie mają ust pełnych frazesów o tym, że liczą na poparcie obywateli, gdyż są przekonani, iż wyborcy, jako zdolni do dobrego wyboru, właściwie ocenią programy i kompetencje, kreśląc krzyżyk przy ich nazwisku? Jeśli tak, to czy nie powinni oni a priori, jako świątobliwego werdyktu nieomylnego suwerena, przyjmować, że to ich oponenci, a nie oni mieli rację? Być może wbrew temu, co mówią, wcale nie wierzą oni w demokrację, a są po prostu przekonani, iż przy posiadaniu takich a nie innych kompetencji to właśnie zastosowanie demokratycznej metody selekcji rządzących pozwoli im uzyskać wpływ na bieg spraw państwowych, a przy tym zająć parę ciepłych posadek.
W ostatnich latach bardzo wiele mówiło się o tym, jak ważne jest dowartościowanie osób niepełnosprawnych i umożliwienie im w miarę normalnego życia w społeczeństwie. W tym czasie politycy próbowali skorzystać na społecznej wrażliwości. Zarówno w obecnej jak poprzedniej kadencji Sejmu opozycja i obóz rządzący starały się wpływać na sondażowe słupki, wykorzystując w tym celu problemy osób niepełnosprawnych. W programach telewizyjnych wylewali wiele łez nad ich niedolą, winę za taki stan rzeczy zrzucając na swoich oponentów.
Jednak żaden z tych koniunkturalnie zabiegających o interesy niepełnosprawnych polityków nie zechciał się pochylić nad innego rodzaju niepełnosprawnością – niepełnosprawnością wyborczą. Ideałem obywatela w państwie demokratycznym jest osoba żywo interesująca się sprawami publicznymi. Taki ktoś powinien bacznie śledzić wydarzenia polityczne, analizować sytuację w kraju i na świecie, aby w najważniejszym momencie życia demokratycznego – przy wyborczej urnie – być zdolnym do podjęcia najlepszej dla swojego kraju decyzji.
Tyle demokratyczna teoria. Jednak w praktyce zarówno Kowalski jak Smith czy Muller nie chcą się dostosować do tych wymagań. Przeciętny wyborca ma znacznie ważniejsze sprawy niż polityka. Życie publiczne go nie interesuje. Znacznie bardziej zajmuje go życie rodzinne i towarzyskie. Woli poświęcić czas żonie, dzieciom, kochance, znajomym, interesom czy hobby niż śledzić wydarzenia polityczne. Bardziej od postulatów jakichś stronnictw interesują go wyniki meczów jego ulubionej drużyny lub kolejny odcinek serialu.
Partie polityczne doskonale zdają sobie z tego sprawę. Dlatego też, chcąc skłonić wyborców do oddania na siebie głosu, nie starają się ich przekonać do swoich postulatów, a usiłują grać na ich emocjach, wciągając do swoich wojenek. Konstruują uproszczony obraz rzeczywistości, który transmituje ich zaplecze medialne. Z tych narracji Kowalski i Nowak mają się dowiedzieć o tym, z jakiego powodu jest tak źle oraz dlaczego to właśnie to a nie inne ugrupowanie jako jedyne jest w stanie ich uratować.
Skuteczna aplikacja takiej papki medialnej sprawia, iż obywatel zaczyna przyjmować na wiarę wszystko, co wciska mu partyjna centrala. Jego horyzonty zostają ograniczone do niezbędnego minimum. Pozwala to rządzącym beztrosko i ponad partyjnymi podziałami konsumować owoce swojego politycznych wojaży na kredyt podżyrowany przez niczego nieświadomego wyborcę.