Pod koniec 2007 roku jedna z czołowych polskich telewizji chwaliła się widzom udziałem w wielkiej, europejskiej koprodukcji przenoszącej na szklany ekran „Wojnę i pokój” Lwa Tołstoja. 

Nie będziemy tu rozważać jakości tejże realizacji. Zwróćmy jednak uwagę na co innego. Mianowicie obsadę aktorską. Nie wiem, jaki był udział owej telewizji w całej inicjatywie. Znamienny jest natomiast dobór aktorów do realizacji dzieła rosyjskiego pisarza. Główne role grali tam aktorzy będący przedstawicielami czołowych europejskich państw. Naszych było tam niewielu. Najwięcej spośród nich na ekranie spędził Leszek Dylik, który zagrał Tichona, lokaja starego księcia Bołkońskiego. Dlaczego o tym wspominam?

W dniach 13 i 14 lutego nad Wisłą odbywa się szczyt państw poświęcony sprawom bliskowschodnim, szczególnie Iranowi. Wbrew temu, co możemy usłyszeć z ust warszawskich polityków, organizacja owego wydarzenia wcale nie świadczy o naszym sukcesie czy wstawaniu z kolan. Raczej pokazuje miejsce Polski w polityce międzynarodowej, które zdaje mi się być bliższe Tichona niż księcia Bołkońskiego.

Rzeczpospolita jako najwierniejszy sojusznik Stanów Zjednoczonych musi, niezależnie od interesów czy sentymentów, dostosowywać swoją politykę do życzeń Waszyngtonu. „Dobra zmiana” jako lojalny aliant, ślepo zapatrzony w każdy krok groźnej stryjenki Ameryki, dobrze wie, co wypada, a czego nie wypada czynić. Stąd jej zaplecze medialne przedstawia szczyt jako sukces. Stara się przekonać swoich czytelników i widzów, iż w ten sposób Polska demonstruje światu swoją niezależność i podmiotowość. Rzeczywistość jest zgoła odmienna.

Wciska się nam, że Rzeczpospolita powinna być dumna, gdyż może współorganizować tak wspaniałe wydarzenie, które zgromadzi wiele państw, by wspólnie radzić nad sytuacją na Bliskim Wschodzie. Taka narracja nie jest niczym innym niż robieniem dobrej miny do złej gry. O tym, jak postrzega i traktuje nas stryjenka Ameryka, dobitnie świadczy sposób ogłoszenia decyzji o organizacji szczytu nad Wisłą. Nie zrobił tego nasz rząd czy prezydent tylko amerykański Sekretarz Stanu Mike Pompeo, zresztą podczas swojej wizyty na Bliskim Wschodzie. Postawiony przed faktem dokonanym rząd RP ochoczo przyklepał decyzję naszego sojusznika. Trudno jest mi wyobrazić sobie, by USA podobnie potraktowały jakieś poważne państwo, np. ogłaszając w trakcie podróży jednego z członków swojej administracji po Wietnamie, że w Berlinie zorganizują konferencję dotyczącą Korei. Jak rząd niemiecki ustosunkowałby się do czegoś podobnego?

Tematem głównym warszawskiego szczytu ma być Iran i jego agresywna polityka. W 2015 roku administracja Baracka Obamy doprowadziła do zawarcia układu z Persją, która za zniesienie sankcji godziła się na ograniczenia w swoim programie nuklearnym. Spotkało się to z ostrą reakcją Izraela, który obawiał się uzyskania przez Teheran dostępu do broni atomowej i ekspansji irańskiej w regionie. W maju zeszłego roku Donald Trump wycofał się z owego porozumienia, co wzbudziło protesty jego innych stron – Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii, Chin i Rosji.

W swojej propagandzie Izrael przedstawia Iran jako uniwersalne zło i zagrożenie dla świata. Persja ma być nie tylko wrogiem żydowskiej państwowości w Palestynie, lecz też pokoju na świecie i w ogóle zagrożeniem dla wartości Zachodu. Antyperska narracja stosuje znane techniki propagandowe. Rozdziela rząd w Teheranie od społeczeństwa irańskiego. Stosujący ów mechanizm kreują się na dobrych Samarytan, szczerze zaniepokojonych poziomem życia obywateli drugiego państwa, kogoś kto chce, kierując się pobudkami altruistycznymi, pomóc obcym ludziom w zrzuceniu jarzma ucisku. Mówi się przy tym, że rząd w Teheranie jest zły, a Irańczycy zasługują na więcej.

Odłóżmy na bok frazesy o moralności, które są zasłoną dymną dla cwanej polityki. O tym, co znaczy owo więcej, którym epatuje się Irańczyków, mogliby nam powiedzieć Palestyńczycy. Tu chodzi tylko i aż o zniszczenie przeciwnika w regionie i położenie łap na perskiej ropie. Nie wiem jednak, czy dla Waszyngtonu nie byłoby korzystniej mieć Iran i jego zasoby naturalne po swojej stronie w rywalizacji z Pekinem. Nie byłoby to tanie. Zapewne wymagałoby zgody na finalizację programu atomowego i ekspansję w regionie. Jednak znacznie utrudniałoby życie Chińczykom, blokując realizację południowego odcinka Nowego Jedwabnego Szlaku i odcinając ich od perskiej ropy.

Kurs został zakreślony twardo. I my, jako lojalny aliant Ameryki, ochoczo na ten kurs wchodzimy. Nie będę tu pisał o perspektywie historycznej. To że Persowie niczym nam nie zawinili, nie powinno przeważać nad interesami. W ostatecznym rozrachunku liczą się tylko one. A te wcale nie są po stronie kursu antyperskiego. Wskakując do amerykańskiego zaprzęgu galopującego przeciw Persji, negatywnie wpływamy na swoją opinię w świecie arabskim. Tracimy w ten sposób możliwości gospodarczego wchodzenia na Bliski Wschód i ubijania tam interesów. Wiemy, że dla rządu amerykański sprzęt, ropa i gaz są najlepsze, niezależnie od ceny i jakości. Przyparty do muru aparatem fiskalnym obywatel mógłby jednak łapczywie spojrzeć na perską ropę.

Oczywiście zwolennicy sojuszu z USA mogą powiedzieć, że wchodząc do tej koalicji, będziemy mogli zyskać spore profity na przemianach demokratycznych w Persji, niezależnie od drogi ich przeprowadzenie. Trzeba jednak dokładniej przyjrzeć się temu, jakie zyski potrafiło wyciągnąć nasze państwo z udziału w amerykańskich interwencjach w Iraku i Afganistanie. Czy zarobiliśmy na tym jakieś pieniądze? Może chociaż zyskaliśmy dozgonną wdzięczność naszych sojuszników? Posłużyliśmy jankesom za kwiatek do kożucha międzynarodowej koalicji, która miała rozproszyć złe wrażenie, jakoby jastrzębiom znad Potomaku chodziło tylko o ich interesy, a nie jakieś ogólnoludzkie wartości. Pewnie można było ugrać na tym dużo więcej, jednak rządy RP nie wykazały się w negocjacjach.

Nie oszukujmy się. Teraz będzie podobnie. Nasza armia nie jest w stanie przesądzić o losach ewentualnego konfliktu. Posłuży jedynie za parawan międzynarodowości. Natomiast nasz rząd będzie dzielnie, podobnie jak w przypadku ustawy o IPN, bronił interesów Polski w negocjacjach. Rezultat będzie taki, że po raz kolejny zademonstrujemy światu, iż jesteśmy państwem poważnym na niby.

Amerykanie poklepią nas po ramieniu i powiedzą, że dobrze wykonaliśmy swoje zadanie, walcząc o demokrację i co tam aktualnie będą mieli w agendzie. Może nawet po latach jakiś wyższy urzędnik USA w wywiadzie dla polskich mediów wyrazi ubolewanie  nad tym, iż nie dosyć nam przy tej okazji zapłacili.

Coś podobnego zrobił ostatnio były ambasador amerykański w Polsce Daniel Fried, mówiąc że Jałta była czymś gorszym niż błąd. I dodając, iż jest dumny z faktu, że Ameryka wraz z Polską zniszczyły ład jałtański. Coś podobnego będzie jedyną zapłatą, na jaką możemy liczyć. Niestety w optyce naszych rządzących stanowi to szczyt możliwości Rzeczpospolitej.