Segregacja rasowa i dyskryminacja czarnoskórych trwała w Stanach Zjednoczonych długo. Do jej przełamania w ogromnej mierze przyczynił się zapoczątkowany w latach 50. XX w. ruch praw obywatelskich. Dzisiejszy ruch Black Lives Matter nie jest nawet jego karykaturą, tylko przeciwieństwem. Tamci walczyli z realnym problemem, ci – z urojonym. Tamci dążyli do lepszego porządku i choć nie obyło się bez przemocy, celem było budowanie wspólnoty. Ci nienawidzą i niszczą. Nie mają do zaoferowania niczego pozytywnego.
Demokraci z premedytacją grają na dezintegrację społeczeństwa
Wszystko dzieje się w czasie, kiedy Ameryka potrzebuje natychmiastowego zatrzymania „długiego marszu” „postępowej” lewicy przez instytucje państwa i wręcz swoistej kontrrewolucji. Mimo przewagi Republikanów, lewica gdzie tylko może, ruguje wolność z coraz większą bezwzględnością. Rosnąca dominacja kulturowa lewicowych radykałów i aprobata dla socjalistycznych idei w najbardziej wolnościowym społeczeństwie na Ziemi budzi olbrzymi niepokój wolnościowców i konserwatystów ze wszystkich stron świata. Jednocześnie ten potężny naród jest celowo rozmontowywany spoza kurtyny przez Wielkich Braci, stojących ponad głowami najtęższych Republikanów i Demokratów. Amerykanie podobnie jak Europejczycy stają się niewolnikami dosłownie kilku korporacji. Klasa średnia jest stopniowo przerabiana w konsumpcyjną masę. Do tego zmęczone licznymi interwencjami zbrojnymi Stany konfrontują się w tym trudnym momencie dziejowym z Chinami o zachowanie pozycji dominującego światowego mocarstwa. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebuje teraz Wuj Sam to dalsza wewnętrzna dezintegracja, a na to właśnie z premedytacją gra – wykorzystując BLM i nie licząc się z kosztami – Partia Demokratyczna, byleby tylko pokonać Trumpa.
Akcja afirmatywna zatrzymała integrację
Bo ruch Black Lives Matter to w istocie jeden z nośników rewolucji, a nie spontaniczna, oddolna inicjatywa. Podobnie jak np. Extinction Rebellion jest mięsem armatnim podjudzanym do siania fermentu przez ideologów i oficerów „postępu”. Dzisiejsze problemy na tle rasowym są naturalnie spuścizną po niewolnictwie, latach segregacji i dyskryminacji rasowej, ale są też rezultatem fatalnej „akcji afirmatywnej”. Ta, choć szlachetna w intencjach, była w istocie dyskryminacją odwróconą, potęgującą konflikty, napięcia i wrogość na tle narodowościowym i kulturalno-obyczajowym. W następnych latach wajchowi „postępu” dostrzegli łatwość przerobienia części czarnoskórej ludności na współczesnych hunwejbinów rewolucji, pod szczytnymi hasłami „wyrównywania szans” czy „zmniejszania nierówności społecznych”. Globalistyczna, kolektywistyczna lewica stoi dziś przeciwko Ameryce wolnościowej, konserwatywnej, tradycyjnej, pragnącej ocalić to, co zostało z kapitalizmu i republikanizmu, a jej symboliczną personifikacją jest prezydent Trump. I choć prezydent USA jest w dużej mierze administratorem rządów korporacji i banków, bo jak zauważył wiele lat temu sędzia Sądu Najwyższego USA Feliks Frankfurter „w Waszyngtonie nie sposób dojrzeć prawdziwych władców – oni rządzą spoza kurtyny”, to wciąż pozostaje najpotężniejszym człowiekiem na świecie. Republikanie przesuwają się do centrum, Demokraci w lewo. Kontrrewolucji raczej nie będzie. Nie widać póki co znaczącej siły zdolnej ją przeprowadzić. Ale nie ma wątpliwości, że prezydent Donald Trump ze swoim bardzo zdroworozsądkowym podejściem do gospodarki i konserwatywnym rysem, jest hamulcowym rewolucji.
Zabójstwo Floyda i początek protestów
Protest rozpoczęty 26 maja po śmierci George’a Floyda zmarłego w wyniku brutalnej interwencji policjantów w Minneapolis początkowo miał charakter pokojowy i spontaniczny, jednak gdy tylko podłączyli się zawodowi „antyrasiści” i „antyfaszyści”, szybko przerodził się w falę niepowiązanych ze śmiercią czarnoskórego przestępcy i narkomana rozruchów. Podbudzone przez postępową lewicę do szału i nienawiści mięso armatnie z furią ruszyło plądrować sklepy i demolować wszystko, co wpadnie im w ręce. Nowocześni proletariusze wywołali też zamieszki w niektórych miastach europejskich. Floyd – nie umniejszając jego tragedii – spełnił dla nich jedynie rolę „katalizatora” słusznego rewolucyjnego czynu.
Formalnie ruch Black Lives Matter występuje przeciwko „rasizmowi systemowemu” oraz „białej supremacji” i dąży do „sprawiedliwości rasowej”. W rzeczywistości prowadzi działalność stricte antypaństwową, wręcz anarchistyczną. Część tego ruchu, to ideolodzy i wytresowani przez nich aktywiści o mentalności orwellowskich Kapusiów, którzy czują się nadzorcami cudzych sumień i rzecznikami jedynie słusznej myśli. Pouczają wszystkich co można robić, a czego robić nie wolno. Podsycają bądź wprost wzywają do przemocy i sami ją stosują. Pokazują jak niszczyć, ale nie mają żadnego programu pozytywnego. Oczekują przy tym od społeczeństwa czynnego popierania BLM. Postawa neutralna niesie ryzyko narażenia się na rozmaite przykrości, bo jak przekonują „milczenie też jest rasizmem”. Trzeba mówić wprost – to ludzie o mentalności totalniackiej, na obecnym etapie koncentrujący się na cenzurowaniu, kneblowaniu i dzikim atakowaniu wszystkich, którzy choćby kwestionują ich „postępową” wizję Ameryki i świata, a na którymś kolejnym, gotowi masowo mordować. Nic więc dziwnego, że agresja z ich strony dotyka zupełnie przypadkowych obywateli.
Kolor skóry pożytecznego idioty nie ma znaczenia
W tej odsłonie parodii walki o prawa człowieka uczestniczy głośna – dzięki promocji mediów – lecz niewielka część amerykańskiego społeczeństwa. Wielu protestujących bądź identyfikujących się z hasłami Black Lives Matter to ludzie o dobrych intencjach, którzy naiwnie wierzą w narrację o wszechobecnym rasizmie, ale nie chcą rabować ani dewastować. Jest wśród nich wielu zwolenników Demokratów i przeciwników Trumpa. Jednak ruch skupił też bandy chuliganów, kryminalistów i tzw. aktywistów, czyli nastawioną konfrontacyjnie zradykalizowaną młodzież, niemającą żadnego innego sposobu na życie, bo nieumiejącą pracować. Jest wreszcie całe spektrum środowisk i organizacji neomarksistowskich, dla których niezmiennie priorytetem pozostaje obalenie systemu kapitalistycznego, ze szczególnym uwzględnieniem jego „opresyjnej”, „burżuazyjnej” kultury. Taki kocioł to dla faszystowskich bojówek znakomite pole do działania. Prym wiedzie tu oczywiście Antifa, jako grupa dobrze zorganizowana, przeszkolona, finansowana i wspierana z zewnątrz. Jej bojówki czują się jak ryby w wodzie działając na odcinku ulicznym. To kontrolowane przez nowoczesnych marksistów szaleństwo, zgodnie z „teorią krytyczną” i koncepcją „tolerancji represywnej” Herberta Marcuse, nastawione jest wyłącznie na destrukcję. Od początku zamieszek YouTube systematycznie cenzuruje nagrania pokazujące jak pojedynczy „antyrasiści” bądź całe hordy napadają na przypadkowych ludzi (nie tylko białych). Atakują osoby starsze na ulicy, a kogoś równego sobie, standardowo – tylko w przeważającej liczebnie grupie. Warto dodać, że ogromna większość aktywistów BLM to ludzie biali, nie czarni. Jednak dla wajchowych całego zamieszania, którzy marzą o władzy przez osiągnięcie hegemonii kulturowej, kolor skóry pożytecznego idioty rzeczywiście nie ma znaczenia.
„Rasizm” wszechobecny
Pomysłowość „antyrasistów” wydaje się nie mieć granic. Oprócz destabilizowania systemu i regularnej, niczym nieuzasadnionej agresji, są też m.in. żądania symbolicznego poparcia ruchu poprzez unoszenie z górę pięści, klękania, całowania butów, co część białych skwapliwie wykonuje. W Seattle Murzyni domagali się, żeby w ramach „pokuty” i przywracania „historycznej sprawiedliwości” mieszkańcy jednego z osiedli opuścili swoje domy i „otworzyli portfele”. W Georgii pośredniczka w handlu nieruchomościami Ashley Scott i biznesmenka Renee Walters prowadzą inicjatywę założenia miasta „tylko dla Murzynów”. Paramilitarna „czarna milicja” NFAC, inspirująca się terrorystami z „Czarnych Panter” wprost deklaruje, że chce się konfrontować z „białymi suprematystami” i domaga się, żeby amerykański rząd dał im Teksas. Z kolei w Londynie współorganizatorka „antyrasistowskiego” marszu Sasha Johnson stwierdziła, że „biali nie będą nam równi, ale naszymi niewolnikami. Historia się zmienia. Bez sprawiedliwości nie ma pokoju”. Aktywistów BLM oburzył też order ukazujący św. Michała Archanioła zabijającego szatana, ponieważ kojarzy im się ze śmiercią Floyda. Order św. Michała i św. Jerzego to brytyjskie odznaczenie przyznawane od 1818 roku ambasadorom, dyplomatom i najwyższym służącym za granicą urzędnikom MSZ. „Antyrasiści” dopatrzyli się w orderze „rasizmu instytucjonalnego” i zażądali przeprojektowania i złożenia oficjalnych przeprosin za zabójstwo Floyda. Kolejna przeciwniczka dyskryminowania ludzi, szefowa związku studentów brytyjskich, Larissa Kennedy, zażądała, żeby w związku z „pandemią” władze umożliwiły powrót na uczelnie wyłącznie studentom kolorowym. Biali (o ile nie są homoseksualni, zmiennopłciowi, niepełnosprawni albo biedni) mają zostać w domach. „Antyrasistowska” kampania każdego dnia dostarcza elementów komicznych. Zmieniane są nazwy ulic, skwerów czy drużyn futbolowych (np. Washington Redskins). Działacze BLM uznali nawet, że niektóre nazwy gatunków ptaków są „rasistowskie” i należy je zmienić. Wśród 150 gatunków nominowanych do „odstrzału” jest ptak znany w Polsce jako poświerka preriowa, czyli McCown’s Longspur, nazwany tak od nazwiska oficera armii Konfederacji.
„Rasiści” założyciele
Rewolucyjny zapał przejawił się także w niszczeniu pomników postaci uznanych „rasistów”, bez względu na to, czy miały z domniemanym bądź rzekomym rasizmem cokolwiek wspólnego. W Stanach ta psychoza skupiła się w dużej mierze na symbolice związanej z bohaterami armii Południa. Latem, jedni Amerykanie wstawali rano do pracy, inni brali młotki, łomy, liny i szli niszczyć. Ale nie można o nich powiedzieć klasykiem: „nawet tacy goście jak wy, nie są w stanie tego spier****ć”. W Portsmouth obalony monument konfederatów przygniótł jednego z wandali, ciężko go raniąc.
W Waszyngtonie chuligani zdewastowali też pomnik Tadeusza Kościuszki. W Chicago lewicowa burmistrz Lori Lightfoot nakazała „tymczasowe” usunięcie dwóch pomników Krzysztofa Kolumba. Cała operacja odbyła się pod osłoną nocy, żeby mieszkańcy nie zorientowali się i nie mogli przeciwdziałać szaleństwu władzy. Jeszcze tydzień wcześniej pomnika bronili przed bojówkami BLM i Antify policjanci, ale władze miejskie zakazały dalszego interweniowania. Z kolei w obejmującym Waszyngton dystrykcie Kolumbia burmistrz Muriel Bowser powołała specjalną komisję, która zajęła się lustracją pomników (ale także nazw placów, ulic, budynków i innych obiektów nawiązujących do historii USA) w stolicy. Komisja wydała raport zalecający „usunięcie, przeniesienie lub umieszczenie w nowym kontekście” pomników m.in.: Kolumba, Waszyngtona, Jeffersona, Franklina, a także siódmego prezydenta USA Andrew Jacksona i współautora Konstytucji George’a Masona. Komisja uznała, że osoby te brały udział m.in. w „tłamszeniu równości osób kolorowych, kobiet i społeczności LGBTQ”.
Kiedy hasło „All Lives Matter” okazuje się być „rasistowskie”
Bez festiwalu polit-poprawności nie obyło się nawet na Wyspach, kiedy po koronawirusowej przerwie wznowiono rozgrywki Premier League. Zawodnicy zamiast nazwisk mieli na plecach nadruki „Black Lives Matter”, a przed pierwszym gwizdkiem klękali. Tymczasem przed meczem Manchester City – Burnley, nad stadionem przeleciał samolot z banerem przypominającym, że życie białych także jest ważne. Napis „White Lives Matter Burnley” wywołał falę oburzenia i został zakwalifikowany jako „rasistowski”. Klub pośpieszył z przeprosinami jeszcze nim mecz dobiegł końca i zaznaczył, że ktokolwiek jest odpowiedzialny za ten happening, zostanie ukarany dożywotnim zakazem stadionowym. Słowa dotrzymano.
Podobnych absurdów w tym zbiorowym szaleństwie jest znacznie więcej. Np. w leżącym nieopodal San Francisco miasteczku Martinez, mężczyźnie i kobiecie, którzy zamalowali ogromny napis „Black Lives Matter” na jednej z głównych ulic, postawiono zarzuty „zbrodni z nienawiści” (hate crime). Paranoja sięga jednak dalej, ponieważ lokalne władze wykonawcze bądź sądownicze często stają po stronie tych, którzy wywołują zamieszki, a nie tych, którzy się bronią. Amerykanie nie są narodem rozbrojonym, jak np. Polacy, więc w celu samoobrony przed bojówkami BLM aktywizują uzbrojone „milicje obywatelskie” i stają przed swoimi posesjami odstraszając przechodzących ekstremistów. Małżeństwo z St. Louis zagroziło użyciem broni rozwścieczonej bandzie, która wtargnęła na ich posesję i chciała wedrzeć się do domu, w następstwie czego zostało oskarżone o szantażowanie społeczności amerykańskiej. „Celowanie z broni w stronę osób uczestniczących w pokojowych protestach jest nielegalne; mamy szczęście, że ta sytuacja nie przerodziła się w śmiertelny incydent” – oceniła czarnoskóra prokurator Kim Gardner.
Kwestia użycia wojska
Wobec rosnącej agresji ze strony „pokojowo protestujących”, która w niektórych miastach latem przerodziła się w anarchię, powstało pytanie, czy do poskromienia bandytów i opanowania sytuacji nie będą potrzebne radykalne środki. Trump nie zdecydował się użyć armii, choć już na samym początku zapowiedział, że jeśli władze stanowe odmówią działań, rozmieści wojsko i szybko rozwiąże problem za nich. Prezydent USA ma jednak ograniczone możliwości interweniowania, ponieważ inicjatywa w tym zakresie leży w kompetencji gubernatorów. Podstawą prawną jest 10 poprawka stanowiąca, że: „uprawnienia, których konstytucja nie powierzyła Stanom Zjednoczonym ani nie wyłączyła właściwości poszczególnych stanów, przysługują nadal poszczególnym stanom bądź ludowi”. To oni muszą poprosić o użycie wojska. Trump mógłby ewentualnie skorzystać z tzw. ustawy o powstaniu z 1807 roku, która reguluje uprawnienia prezydenta do rozmieszczenia wojsk na terenie kraju w celu spacyfikowania powstania lub buntu. Amerykańska armia nastawiona na wroga zewnętrznego, zawsze niechętnie podchodzi do włączania się w konflikty wewnętrzne, więc jej użycia należy się spodziewać jedynie w ostateczności. Póki co, do stłumienia rozruchów wykorzystana została zatem lokalna policja, ewentualnie Gwardia Narodowa. Np. w Kenoshy Gwardia zrobiła porządek w kilka godzin. Ale w wielu większych ośrodkach np. w Portland popierający BLM włodarze po cichu przyzwolili na niszczenie miasta. Gubernatorzy i burmistrzowie Demokratów od początku całego zamieszania dwoją się i troją, żeby torpedować porządkowe działania administracji Trumpa.
Fałszywy obraz, zmienianie historii i reedukacja w mediach
Cenniejsza od wsparcia lokalnych Demokratów jest jednak pomoc właścicieli mass mediów, tych tradycyjnych i chyba jeszcze bardziej burzących wspólnotę – społecznościowych. Nachalne wciskanie ludowi pokojowego oblicza kampanii BLM to kolejny przykład ukazujący, jak dalece ośrodki dezinformacyjne zacierają granice między iluzją a rzeczywistością. Naturalnie media zawsze przedstawiały wiadomości w sposób stronniczy, ale w czasach ”nowych mediów” skupiły się bardziej na tresurze, praniu mózgów i walce, niż informowaniu o czymkolwiek istotnym. W Stanach siły postępu od Nowego Jorku po Kalifornię pieczołowicie bombardują propagandowym zestawem Covid – „rasizm”, przy czym – nawiasem mówiąc – rozmyślny wirus omija słuszne „antyrasistowskie” zgromadzenia, a atakuje niesłuszne, np. wielotysięczne wiece Trumpa. Prawie wszystkie amerykańskie media zobowiązane są obracać w pył „białą supremację” i kultywować w społeczeństwie zatwierdzone przez ideologów polit-poprawne narracje, takie jak „sprawiedliwość naprawcza”. A, że wielu ludzi zostało doprowadzonych do takiego stanu, że nie wierzy w to, co widzi, tylko wierzy w to, co zobaczy w telewizorze albo na twitterowym śmietniku, można im z łatwością wcisnąć usprawiedliwiające bandytów komunikaty o „spontanicznych wybuchach oburzenia” i prześladowanych przez znienawidzony kapitalistyczny system. I tak dla przykładu, medialne ośrodki propagandowe całkowicie przemilczały kryminalną przeszłość George’a Floyda. Szef związku z policji w Minneapolis Bob Kroll zwrócił uwagę, że Floyd odsiedział 5 lat za napad i rozbój, a wcześniej był skazywany za kradzieże bronią w ręku. Pominięto też fakt, że jego sekcja zwłok wykazała w organizmie m.in. fentanyl i metamfetaminę.
Amerykanie mają dość
W reakcji na to przebudzenie (BLM istnieje od 2013 roku), czy raczej – przywołanie „antyrasistowskich” aktywistów z ławki rezerwowych, występowały początkowo głównie środowiska białych, narodowych, często radykalnych organizacji, starających się odpowiadać na ataki. Z czasem dołączyły kolejne grupy ludzi, którzy musieli fizycznie bronić swoich rodzin i firm. Powstały też liczne milicje społeczne, np. „Patriot Prayers”. W maju i czerwcu część demonstracji rzeczywiście miała charakter pokojowy, obecnie już takich praktycznie nie ma. Nie zakończyły się jednak ani skoordynowane, ani spontaniczne rozróby, o codziennych atakach na przypadkowych białych ludzi nie wspominając.
Giuliani: BLM nienawidzi Stanów Zjednoczonych
Mimo uporczywej pozytywnej propagandy, prawdziwe oblicze BLM jest coraz bardziej widoczne. Wciąż brakuje jednak mocnych głosów sprzeciwu ważnych osobistości wobec tego zbiorowego obłędu. Dominuje raczej postawa kajania się lub omijania niewygodnego tematu. Na stanowczą reakcję zdecydował się Rudolf Giuliani, który miał odwagę powiedzieć, że ruch BLM propaguje ideologię nienawiści, a skorumpowane media ukrywają jego prawdziwe cele. Były burmistrz Nowego Jorku z określił rewolucjonistów „brutalną organizacją”. Zwrócił także uwagę na jej marksistowskie afiliacje (m.in. Susan Rosenberg). „George Soros finansuje tę ideologię z inspiracjami marksistowskimi i terrorystycznymi”. (…) Nie chcę, aby moje dzieci miały do czynienia z BLM, grupą, która nienawidzi białych ludzi, nienawidzi Stanów Zjednoczonych, chce zniszczyć nasz system rządów i która została zorganizowana i sfinansowana przez marksistów i terrorystów” – przekonywał Giuliani.
Prezydent prawa i porządku
Trump konsekwentnie prezentuje się w kampanii wyborczej jako prezydent prawa i porządku. W reakcji na wandalizm BLM podjął konkretne kroki. Już sama zapowiedź 10-letnich wyroków za niszczenie pomników powstrzymała bandytów. Przywódca USA mówi to, co wielu Amerykanów myśli, ale wstydzi albo boi się głośno powiedzieć. Podczas przemówienia w Dzień Niepodległości otwarcie wskazał, że Stanom zagraża fala lewicowego faszyzmu. „Trwa bezlitosna kampania, by wymazać naszą historię, zniesławić bohaterów, usunąć wartości i zindoktrynować dzieci. (…) W naszych szkołach, redakcjach, a nawet salach konferencyjnych pojawił się nowy, skrajnie lewicowy faszyzm. Jeśli nie mówisz ich językiem, nie wykonujesz ich rytuałów, nie recytujesz ich mantr i nie podążasz za ich dowództwem, to jesteś cenzurowany, wykluczany, umieszczany na czarnej liście, oskarżany i karany” – mówił Trump. 29 września w Cleveland podczas pierwszej debaty prezydenckiej jak zwykle było widać wyraźną różnicę między Trumpem i Bidenem w podejściu do BLM. Trump bez kompleksów stwierdził, że Antifa to radykalne ugrupowanie, z którym trzeba coś zrobić, a Ameryka musi cofnąć się do wartości, na jakich powstała. Biden powtarzał oklepane komunały o braku „wyczulenia rasowego”, „pokojowych” protestach i nie potrafił – a raczej nie mógł – umiejętnie zdystansować się od sprawców zamieszek. Rzecz jasna nazwał Trumpa „rasistą”.
Starcie o wakat w Sądzie Najwyższym na finiszu kampanii
Demokraci wiedzą, że stosunkowo korzystne sondaże mogą ich zawieść, a szanse pompowanego w nich Bidena na zwycięstwo 3 listopada są mniejsze, niż wskazują, dlatego mimo świadomości tragicznych konsekwencji strategicznie forsują mocniejsze blokowanie gospodarki pod pretekstem Covid-19. Dlatego sieją psychozę strachu. Dlatego Mike Bloomberg (który również próbował swoich sił w prawyborach) spłaca grzywny czarnoskórych i latynoskich skazańców z Florydy, by mogli oddać głos w wyborach. Dlatego tak bardzo potrzebują głosowania pocztowego, które trwa – i jak już się okazało – stworzyło pole do ogromnych oszustw wyborczych, i co powinno oddalić ogłoszenie wyników wyborów co najmniej o miesiąc. Na batalię po głosowaniu czeka już armia prawników. W tym kontekście i między innymi z tego powodu, najważniejszym punktem debaty w USA stała się na finiszu kampanii wyborczej kwestia obsadzenia wakatu w Sądzie Najwyższym po śmierci lewicowej sędzi prof. Ruth Bader Ginsburg. To na tym polu w dużej mierze ważą się losy USA. Demokraci chcieli, by Trump wstrzymał się z wyborem nowego sędziego do czasu zakończenia wyborów. Republikanom zależało, aby z nominacją zdążyć przed 3 listopada. W poniedziałek 26 października Senat ostatecznie zatwierdził kandydaturę wyznaczonej przez Trumpa na członka Sądu Najwyższego prof. Amy Coney Barrett. Oznacza to, że proporcja sędziów o zapatrywaniach bardziej konserwatywnych do sędziów lewicowych w Sądzie Najwyższym wyniesie aż 6 do 3.
„Cisza” przed burzą
Ameryka jest w tych wyborach podzielona mniej więcej w stosunku pół na pół. Grupa wyborców niezdecydowanych jest wyjątkowo mała, a linia podziału bardzo wyraźna. To wybór pomiędzy utrzymaniem pewnego porządku opartego na pozostałościach kapitalizmu i republikanizmu, które uczyniły Amerykę bezpieczną i bogatą, a dalszą radykalizacją, socjalizacją i marksizmem niweczącymi wypracowany latami dobrobyt. Joe Biden wygrał prawybory jako umiarkowany, policzalny socjaldemokrata starej daty, ale kandydatka na wice – Kamala Harris, która przejmie prezydenturę w przypadku jego spodziewanej niedyspozycji, reprezentuje skrajnie lewicowe skrzydło Partii Demokratycznej. Formacji, która zaczynała jako liberalna ekonomicznie, a dziś forsuje programy i idee rewolucyjne. Jej politycy mniej lub bardziej otwarcie wspierają ekstremę spod sztandarów Black Lives Matter. Niektóre frakcje tej partii pchają swój kraj w coraz większe turbulencje, bo muszą koniecznie przodować w walce z kapitalizmem, kolonializmem, imperializmem, czy właśnie wyimaginowanym rasizmem. Bo „postępowa” lewica nie chce wypracowywać kompromisów. Szuka tylko nowych katalizatorów i „maszeruje ku słońcu świata nowego”, który wszyscy mamy potulnie przyjąć albo w końcu nas do tego przymuszą.
Obydwie strony są przygotowane nie uznać wyniku wyborów w przypadku porażki. Po zwycięstwie Trumpa, rewolucjoniści znów masowo wylegną na ulice. Bardzo możliwe, że wówczas Trump zdecyduje się zrobić z nimi porządek. Będzie intensywnie i szybko, z udziałem wojska. Wygrana Bidena, szczególnie jeśli dojdzie do wyraźnego przekrętu, również nie zapowiada spokoju. W obu przypadkach pozostaje pytanie o skalę.