Politycy różnych opcji i oddani im dziennikarze obojga płci zwykli roztaczać przed słuchaczami i widzami ułudę doniosłości misji mediów publicznych. Przekonywać nas, że bez istnienia owych państwowych środków masowego przekazu polska kultura i debata publiczna straciłaby bardzo wiele. Niestety owo błędne przekonanie głęboko tkwi w sercach i umysłach tubylczych intelektualistów zarówno lewicowych jak i patriotycznych, którzy przywykli do życia na koszt podatnika.

W praktyce owa doniosła misja polega nie na informowaniu obywateli o sprawach istotnych i zapewnianiu im rozrywki wysokich lotów, a promocji określonych ideologii, lansowaniu konkretnych wzorców zachowań oraz stręczeniu „właściwych” partii i ruchów politycznych. Służy temu konsekwentne obniżanie poziomu programów rozrywkowych i emitowanych produkcji mające na celu przyciągnięcie jak najszerszych rzesz odbiorców, którzy zostaną poddani odpowiedniej obróbce propagandowej. Ów złowrogi schemat powielały wszystkie ekipy rządzące, które dążyły do przejęcia owego państwowego aparatu propagandy i wykorzystania go w pierwszej kolejności do celów organizacji partyjnych, a dopiero w drugiej, jeśli starczyło czasu, państwowych czy narodowych.

Za czasów ekipy PO-PSL na salonach TVP dominowała mniej lub bardziej radykalna lewica. Przekaz był, z niewieloma wyjątkami, konsekwentnie antykatolicki i antynarodowy. Widzom narzucano „nowoczesny” styl życia i popieranie ekipy rządzącej. Cóż zmienił kierujący telewizją ponad półtora roku prezes-zawiadowca Jacek Kurski? Jego rządy nie są żadną konserwatywną kontrrewolucją, przed którą przestrzegała stale słabnące grono swoich czytelników GW. Nie są też nawet socjal-patriotyczną kiereńszczyzną. Zmianie uległ profil polityczny stacji, a nie zasadniczy sposób działania. Telewizja „narodowa”, czy jak inaczej byśmy jej nie nazwali, służyła i zawsze będzie służyć interesowi partii aktualnie sprawującej nad nią kontrolę. Za czasów Jacka Kurskiego cechują ją przede wszystkim niekonsekwencja i toporność. Zmiany są w istocie niewielkie, jeśli nie pozorne. Telewizja prezesa Kurskiego ma dwa oblicza. Jedno – informacyjne, drugie społeczno-kulturowe. Za poprzedniego rozdania trzon frontu informacyjno-publicystycznego stanowili przedstawiciele salonowej lewicy promujący określoną wizję rzeczywistości, z którą współgrała telewizyjna ramówka. Większość kadr nowej miotły, z nielicznymi niezależnymi wyjątkami, które nie są w stanie przeważyć szali, stanowią lojalni hajducy „dobrej zmiany”. Ich najważniejszym zadaniem jest transmitowanie Polakom i Polkom narracji politycznej aktualnie rządzącego obozu. Polega to na ustawicznym wmawianiu widzom, że „dobra zmiana” jest ostatnim sprawiedliwym, który mógłby zrobić porządek z postkomunistycznym wymiarem sprawiedliwości oraz podnosi upadłą Polskę z kolan. Jak bardzo owe slogany rozmijają się z rzeczywistością mogliśmy się wielokrotnie przekonać, wysłuchując „opozycyjnego” prokuratora Piotrowicza czy obserwując żałosne ignorowanie postępującej banderyzacji nowej anty-rosyjskiej Ukrainy.

Miotła prezesa-zawiadowcy Kurskiego uprzątnęła przedpole informacyjne, oszczędzając z niewiadomych powodów resztę ramówki, czego w żaden sposób nie zmienia emisja kilku filmów dokumentalnych o Żołnierzach Wyklętych. Z niewiadomych powodów na antenach TVP niezmiennie królują tureckie seriale, które mniej czy bardziej promują islam, przekonując odbiorców, że jest to taka sama religia jak chrześcijaństwo. Jest to ciekawe zwłaszcza w kontekście odmowy przyjmowania przez Polskę tzw. uchodźców . Skąd ten brak konsekwencji? Czyżby Jacek Kurski był bliżej politycznych sympatii swojego brata niż oficjalnie deklaruje? Podobnie rzecz ma się z homopropagandą. W odnowionej publicznej telewizji – „narodowej” – nadal możemy natknąć się na nachalną promocję dewiacji seksualnych, choćby w serialu „Barwy szczęścia”. Jego biedni bohaterowie muszą się stykać ze wstrętnym homofonicznym polskim lekarzem, który nie chciał poinformować jednego z nich o stanie zdrowia „partnera”. Wiadomo, że na otwartym na islam zachodzie nie doszłoby do tak dantejskich scen, nie to co w naszym, zacofanym, wolnym od zamachów terrorystycznych kraju. Zaiste zastanawiająca jest ta niekonsekwencja miotły prezesa-zawiadowcy.

Propagandowy przechył w lewo na odcinku kulturowym ma naprawić zapowiadana na koniec listopada wielka superprodukcja, przedwcześnie okrzyknięta polską „Grą o tron”, opowiadająca o imperium jagiellońskim. Co ciekawe jego akcja rozpocznie się nie od Jadwigi i Jagiełły, a od ostatnich Piastów na krakowskim tronie – Władysława Łokietka i Kazimierza Wielkiego. Niestety obawiam się, że nie będzie to sukces na miarę „Potopu” czy „Pana Wołodyjowskiego” Jerzego Hoffmana, ale raczej drugi „Smoleńsk” Antoniego Krauze. Publikowane do tej pory zdjęcia z planu budzą skojarzenia raczej z polsatowskim „Światem według Kiepskich” niż serialem HBO. Czas pokaże czy otrzymamy słaby warsztatowo, ale za to „narodowy” gniot, czy wielkie dzieło na miarę naszej wspaniałej historii…