Kolejny raz oglądamy tą samą, choć dawno obrzydłą, to wielokrotnie wznawianą powtórkę z nie najlepszej kabaretowej rozrywki. Mistrz polski znów błaźni się w europejskich pucharach i zbiera cięgi na tubylczym podwórku. Nie jest to nic nowego. Przez lata zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić, niczym sklepikarz do ściąganego przez mafię haraczu. A miało być tak pięknie…
Przecież po cudem odratowanym przez trenera Magierę poprzednim sezonie, w którym ów mistrz Polski wreszcie zagrał w upragnionej fazie grupowej Ligi Mistrzów, gdzie mimo katastrofalnego początku zdołał wywalczyć awans do Ligi Europy, prawie pokonując po drodze obrońcę tytułu i tryumfatora – Real Madryt, stołeczni kibice liczyli na więcej. Niestety w międzyczasie popełniono wiele błędów, zwłaszcza w kwestii transferów. Radykalnie osłabiono klub. Jeszcze zimą pozwolono odejść dwóm najlepszym napastnikom, sprowadzając w ich miejsce… właściwie nikogo. Latem ociągano się z poważną kampanią transferową, w końcu niemal w ostatniej chwili drużynę zasilono miernymi spadochroniarzami z łapanki. Sporo racji mieli kibice, którzy po zwolnieniu trenera Jacka Magiery skandowali: „Jacek to nie twoja wina, to ch… jest drużyna”. Jednak czym innym jest trafna diagnoza sytuacji, a czym innym kuracja przeczyszczająca, której sympatycy wojskowych poddali wczoraj swoich ulubieńców po przegranym meczu w Poznaniu. Oczywiście zaaplikowana dawka nie była śmiertelna, wszak nawet najbardziej nadpobudliwi szalikowcy stołecznej drużyny wiedzą, że zarżnięta kura nie znosi żadnych jajek.
Napadnięcie na piłkarzy własnej drużyny jest czynem nagannym, który należy surowo ukarać, jednak niestety w polskich warunkach nie może zbytnio szokować. Nie jest to pierwszy tego typu „incydent”. Nie tak dawno temu, będzie z kilka lat, jeden z prominentnych szalikowców Legii uderzył piłkarza własnej drużyny – Jakuba Rzeźniczaka, który na własne szczęście zdążył się tym razem uchronić przed karzącym ramieniem stołecznej sprawiedliwości, emigrując za chlebem i Ligą Mistrzów do Azerbejdżanu. Cóż wówczas spotkało rozbrykanego szalikowca? Czyż został surowo napiętnowany przez środowisko piłkarskie, warszawski klub i jego sympatyków? Środowisko oczywiście potępiło winnego, lecz nie spotkała go żadna kara. Co więcej nadwiślańskie ptaszki niedyskretnie ćwierkały, o tym, że poszkodowany piłkarz przeprosił wówczas zatroskanego o grę ukochanej drużyny kibica.
Co zobaczymy tym razem? Czy sympatycy stołecznego klubu zostaną surowo ukarani, czy zawędrują przed niezależny wymiar sprawiedliwości, który odpowiednio nagrodzi ich za nadmierną troskę o dobro klubu? Czy środowisko ich potępi, a klub i inni sympatycy odetną się i poddadzą społecznemu ostracyzmowi? Obawiam się, że sprawa, jak w wymienionym poprzednio przypadku, rozejdzie się po kościach… Owa pożałowania godna sytuacja odsłania przed nami nędzę tubylczego futbolu. Czy bylibyśmy w stanie wyobrazić sobie, że niezadowoleni kibice Realu Madryt, FC Barcelony czy Bayernu Monachium poważyliby się na podobny czyn wobec swoich ulubieńców?
Konstytucyjny minister Bartłomiej Sienkiewicz nie tak dawno temu powiedział, że państwo polskie istnieje tylko teoretycznie. Niestety coś takiego moglibyśmy też powiedzieć o rodzimym futbolu – istnieje on tylko teoretycznie. Mamy kluby, piłkarzy (nawet kilku wybitnych), reprezentację, która od paru lat napawa nas dumą, ale polski ligowy futbol wegetuje – praktycznie nie istniejąc. Dawno zdążyliśmy się już przyzwyczaić, że nasi klubowi reprezentanci odpadają z pucharów z tuzami nadbałtyckiego, kaukaskiego czy mołdawskiego futbolu. Śmiało możemy powiedzieć, że kompromitujące wpadki nadwiślańskich klubów nie są niechlubnymi wyjątkami od reguły, ale stanowią zasadę, odzwierciedlając dystans, jaki dzieli nas od piłkarskiej Europy. Dlaczego tak się dzieje?
Winna jest tu przede wszystkim wadliwa struktura organizacyjno-sportowa. Środowisko doskonale o tym wie. Eksperci i aforyści piłkarscy od truskawek na torcie dość często poruszają ten temat. Regularnie żądają programu naprawczego – przegonienia żenujących zaciągów miernych obcokrajowców i postawienia na polską młodzież na wzór Hiszpanów i Niemców. Co z tego wynika? Ich apele przechodzą bez echa, ponieważ piłkarskie środowisko przyzwyczaiło się do patologii zżerających polski futbol. Co więcej jego znaczna czerpie z nich niemałe dochody. Nie mam tu na myśli jedynie niejasnych układów menedżerskich z zarządami klubów. Wiemy jak one wyglądają we praktyce i czym się kończą – zaciągami przypadkowych znajomych królika, którzy zasilają ligowe kluby kokosa. Myślę tu też o wadliwych strukturach finansowych paraliżujących skuteczne zarządzanie klubami. Po pierwsze nasi wybitni ligowcy są kilkukrotnie przepłacani. Kluby płacą im wysokie wynagrodzenia niezależnie od prezentowanego poziomu i osiąganych wyników, dlatego nie zależy im na trenowaniu, pokazywaniu się z jak najlepszej strony w każdym meczu i wyjeździe za granicę. Wolą dostawać w kraju stosunkowo dobre pieniądze i lenić się niż zasuwać i zarabiać jak Robert Lewandowski. To się nie bierze samo z siebie. Ktoś im na to pozwala. Powinnyśmy pamiętać, jak niezadowoleni z intensywności treningów piłkarze krakowskiej Wisły pogonili z klubu trenera Dana Petrescu. Wprowadził on później jeden z rumuńskich klubów do Ligi Mistrzów. Natomiast biała gwiazda zainwestowała w holenderski zaciąg Roberta Maaskanta, co skończyło się katastrofą finansową i sportową, z której klub nie otrząsnął nie do dnia dzisiejszego.
Niestety nadwiślańska ligowa mizeria jest znacznym stopniu finansowana z kieszeni podatnika. Większość tubylczych klubów jest zasilana przez samorządy, których ciągłe wsparcie jest kroplówką utrzymującą przy życiu truchło polskiej piłki klubowej (szczególnie w niższych ligach). Te środki są w skandaliczny sposób marnowane przez działaczy piłkarskich. Ów stan rzeczy przedłuża trwanie patologicznej struktury. Bardzo łatwo jest przejadać pieniądze darmo otrzymane z budżetu miasta. Zdecydowanie trudniej byłoby marnować środki pozyskane z wielkim trudem od sponsorów, którzy liczą na atrakcyjny wynik sportowy wypromuje ich markę. Reforma polskiego futbolu, jeśli ma być skuteczna, powinna odebrać klubom finansowanie ze środków podatnika. Będzie to bardzo trudne. Już słyszę ten kwik podnoszony przez przyrośniętych do wygodnych posadek działaczy piłkarskich zawodzących, że bez publicznych pieniędzy piłka nożna w Polsce upadnie. Przecież państwo nie jest od tego, by zapewniać Gromowi Krzywa Kłoda Dębowa zwycięstwo w, na pewno ważnym meczu derbowym, z Pogonią Żabie Udka. Swoją drogą ciekawe, jak stan ligowego futbolu oceniają zasłużeni działacze? Czyżby byli przekonani, że nadwiślańska liga jest w ścisłej europejskiej czołówce i regularnie leje najlepsze drużyny starego kontynentu?
Wbrew pozorom reprezentacyjna piłka wiele nie zmienia w zarysowanym powyżej katastrofalnym obrazie polskiej piłki. Jest ona pięknym listkiem figowym, który nie może w nieskończoność zasłaniać większej całości. Zresztą nasz futbol reprezentacyjny wcale nie jest tak dobry, jak sobie po cichu imaginujemy. Trener Nawałka zbudował wspaniałą drużyną, która napawa cały naród dumą. Awansował z nią na Euro, gdzie nie zawiódł oczekiwań, awansując do ćwierćfinału. To wszystko prawda. A nawet więcej – na Euro mogliśmy przy niesłychanie korzystnej drabince zagrać w finale. Przy grze, jak w meczu z Niemcami i odrobinie szczęścia mogłoby się wiele wydarzyć…
Niestety historyczny sukces na Euro obnażył także nasze miękkie podbrzusze – mamy bardzo ograniczoną kadrę. Trener Nawałka, nie mając zbyt wielkiego pola manewru, grał jedynie kilkunastoma piłkarzami. Trzon naszej kadry stanowiło i stanowi kilku naprawdę wybitnych piłkarzy na czele z Robertem Lewandowskim i Kamilem Glikiem. To powód do dumy, ale poza tymi paroma graczami, których może nam zazdrościć piłkarska Europa, nie jest znowu tak cudownie. Reszta kadry to solidni wyrobnicy i niestety, ale tylko, podskakiwacze pod beenhakkerowski international level. Wystarczy spojrzeć ilu naszych orłów gra regularnie od pierwszej do ostatniej minuty w czołowych pięciu ligach Europy. W obecnym sezonie nie uzbieralibyśmy z nich nawet pierwszej jedenastki. Tę smutną prawdę boleśnie obnażył przed nami mecz z Danią. Nie oszukujmy się, to że kolejno nazywani przyszłymi wielkimi gwiazdami reprezentacji młodzi piłkarze nie potrafią się przebić za granicą i wracają z podkulonymi ogonkami do kraju, nie jest żadnym przypadkiem, a ilustracją tubylczej szarej ligowej rzeczywistości.