Przez osiem lat rządów koalicji PO-PSL politycy PiS-u wielokrotnie (całkiem słusznie) wytykali oponentom kolesiostwo, nepotyzm, uwikłanie w rozliczne afery czy brak realizacji wyborczych obietnic. Idąc do wyborów, „dobra zmiana” obiecywała, że uzdrowi polskie życie publiczne, wyeliminuje z niego podobne, brzydkie praktyki. Niestety owa sanacja, jak można było przypuszczać, ograniczyła się do manewrów personalnych. Nie zreformowano systemu, zastąpiono jedynie popleczników ustępujących partii własnymi.
Dobrze się stało, że media reżymowe zostały uwolnione od obecności resortowych dzieci. Szkoda, że ich miejsce zajęły, z nielicznymi wyjątkami (np. program „W tyle wizji”), żenujące pachołki „dobrej zmiany”. TVP była i pozostanie telewizją reżymową, transmitującą linię propagandową aktualnej władzy. To oczywiste, że telewizja państwowa trzyma stronę rządzących. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Mit o rzekomej „misji” mediów publicznych jest fetyszem demokratów, narracją, która uzasadnia tworzenie miejsc pracy dla zaplecza propagandowego każdej władzy. Jeśli już jednak taki „potworek” istnieje i jest utrzymywany z naszych podatków, jego ramówka mogłaby prezentować choćby odrobinę wyższy poziom niż obecna. Podobne roszady zaszły w zarządach spółek skarbu państwa. „Dobra zmiana” wycięła ludzi poprzedniej ekipy, obcinając im na odchodne odprawy. Ach, dobra i ta odrobina oszczędności. Ich miejsce zajęli „swoi”, wypróbowani w bojach partyjnych mandaryni. W ramach uzdrawiania przemysłu zbrojeniowego minister Antoni Macierewicz promował, zapewne wybitnie uzdolnionych, „złotych chłopców” polskiej myśli obronnej Bartłomieja Misiewicza i Edmunda Janningera.
PiS zakpił z własnych wyborców, załatwiając odmownie kwestię obywatelskiego projektu ustawy zakazującej aborcji. W kampanii „dobra zmiana” deklarowała, że będzie stać na straży katolickich wartości. Natomiast po wyborach ekspresowo odrzuciła ów oddolny projekt. Politycy opcji rządzącej nieudolnie próbowali tłumaczyć, że ich partia nie chce karać kobiet. Episkopat też się w tej sprawie nie popisał, w ostatniej chwili cofając poparcie dla wspomnianej inicjatywy. Nie ulega jednak żadnej wątpliwości fakt, iż gdyby tylko PiS chciał, to mógłby z procedowanego projektu wyeliminować ustępy dotyczące karania kobiet za aborcję. Możemy tylko domniemywać dlaczego Jarosław Kaczyński, bo przecież nie Beata Szydło, zdecydował się na takie, a nie inne rozwiązanie tej sprawy. Oszukane zostały również środowiska kresowe, którym politycy PiS-u obiecywali, że wreszcie państwo polskie odpowiednio potraktuje kwestię rzezi wołyńskiej. Co prawda nazwali ludobójstwo ludobójstwem, lecz zrobili to cichaczem. Uchwała nie ma takiej mocy prawnej jak ustawa. Na dodatek przepchnęli przez sejm tzw. polsko-ukraińską deklarację o pamięci i solidarności, w której zbrodnicze, ludobójcze formacje spod znaku OUN/UPA są traktowane na równi z AK czy NSZ. „Dobra zmiana” bezczelnie fraternizuje się z ideologicznymi spadkobiercami oprawców Polaków. Wspiera politycznie, finansowo i militarnie (szkolenia żołnierzy) banderowski reżym w Kijowie, który do rangi propagandy państwowej podniósł kult „gierojów” z OUN/UPA. Obecny rząd ignoruje coraz głośniej wypowiadane żądania terytorialne ukraińskich szowinistów wobec Polski.
Sprawa Stanisława Piotrowicza dobitnie pokazuje jak w praktyce wyglądają standardy moralne demokratycznych partii politycznych. „Dobra zmiana” obniża funkcjonariuszom komunistycznego aparatu ucisku emerytury i renty. Potępia reżym komunistyczny. Ma jednak w swoim szeregach kogoś takiego jak poseł Piotrowicz – PRL-owskiego prokuratora, członka nieboszczki partii, który przez wiele lat lojalnie służył „ludowej ojczyźnie”. Gdy media wyciągają jego niechlubną przeszłość, koledzy partyjni bronią go z uporem godnym lepszej sprawy. Nie przeszkadza im to wcale krytykować esbeków protestujących przeciw obniżeniu świadczeń i oburzać się wypowiedzią pułkownika Mazguły. Piotrowicza atakuje natomiast demo-liberalna opozycja i jej medialne zaplecze, a więc ci, którzy zawsze bronili systemu komunistycznego i jego funkcjonariuszy przed osądzeniem, choćby tylko moralnym. Dlaczego tak się dzieje? Otóż w III RP wszystkie spory polityczne pomiędzy mainstreamowymi partiami tak naprawdę nie dotyczą kwestii ideowych, pryncypiów. Sprowadzają się do konfliktu interesów grupowych. Dane środowisko broni swoich, a atakuje obcych. PiS usprawiedliwia Piotrowicza nie dlatego, że jest nawróconym komunistą, tylko z powodu jego przynależności partyjnej. Być może, jeśli sprawa okaże się poważniejsza, pan poseł będzie zmuszony do rezygnacji z członkostwa w partii Jarosława Kaczyńskiego… Natomiast Platforma, Nowoczesna i ich medialne szczekaczki wypominają Piotrowiczowi bycie członkiem PRL-owskiego aparatu sądowniczego nie dlatego, że uważają to za coś godnego potępienia (przecież dla nich towarzych generał Jaruzelski jest człowiekiem honoru). Robią to ponieważ Piotrowicz jest spoza ich środowiska politycznego.
W demokratycznych republikach podwójne standardy moralne są czymś naturalnym. Swoi pozostaną swoimi, a wrogowie polityczni wrogami. Idąc tą drogą, Polska wiele nie ugra. Może tylko opadać po równi pochyłej, w zależności od dynamiki gry demokratycznej, powoli lub szybciej. Ta degrengolada nie będzie trwała wiecznie. Skończy się, podobnie jak demokracja szlachecka, katastrofą.