Często, przy okazji różnych dyskusji, słyszę powtarzane jak mantrę słowa przypisywane Churchillowi, że: „Demokracja to jeden z najgorszych ustrojów, ale dotychczas nie wymyślono lepszego”. Z przykrością stwierdzam, że jest to zazwyczaj jedyny argument, tudzież kontrargument w dyskusjach na temat systemów rządów.

Słowa te, utknęły jednak tak mocno w świadomości przeciętnego wyborcy, że pojęcie „demokracja” traktuje się jak sacrum, którego nie można podważać i basta. Jak to jest w końcu z tą demokracją, że niektórzy spluwają i nie chcą wymówić tego słowa, a inni zakładają komitety i bronią tego systemu jakby od tego zależało ich życie.

Za kolebkę demokracji uważa się ojczyznę starożytnych filozofów a dzisiejszych bankrutów, czyli Grecję. System, liczący przeszło 25 stuleci, cały czas ewoluuje, jednak wciąż ma jeden główny postulat – władza w rękach ludu. Rzadko kiedy podejmujemy trud przeanalizowania co to tak naprawdę znaczy.

W starożytnych Atenach wyborca, który chciał głosować, musiał spełnić kilka warunków. Po pierwsze musiał być rodowitym Ateńczykiem, po drugie musiał ukończyć dwustopniowy kurs przygotowujący, a po trzecie zobligowany był do brania czynnego udziału w życiu publicznym i stawianiu się na najważniejszych głosowaniach. Można powiedzieć zatem, że prawo do głosu było wówczas zaszczytem, ale też obowiązkiem, który wyborca chciał wypełnić jak najlepiej.

Następnie, demokracja ateńska przeszła przez brukowane Via Appia prosto do starożytnego Rzymu, gdzie przekształcono ją w ustrój zwany republiką.  W systemie tym wyróżnił się podział na reprezentantów poszczególnych grup społecznych, jednak główny prym i władzę dzierżyli najbogatsi mieszkańcy. Plebs miał być chroniony przez prawo, które dotyczyło wszystkich niezależnie od majątku i klasy – dura lex sed lex.

Upadek jednego z największych imperiów w dziejach, pozwolił na wykreowanie się kilkunastu niezależnie działających królestw. W średniowieczu demokracja w rozumieniu ateńskim nie była spotykana. Oczywiście, odbywały się tradycyjne głosowania, bo jakoś trzeba dojść do konsensusu, ale organizowano je wśród rycerzy, którzy byli reprezentantami wyższej klasy społecznej. Przeciętny mieszkaniec nie miał za dużego wpływu na sposób sprawowania rządów. Sytuacja uległa zmianie, kiedy król Jan Bez Ziemi wydał Wielką Kartę Swobód, która ograniczała władzę monarchy i nakładała na niego obowiązek brania pod uwagę poszczególnych reprezentantów ziem podwładnych.

Powrót demokracji, o wydźwięku podobnym do dzisiejszego, zaczął się wraz z rozwojem renesansu. Popularyzacja idei liberalizmu oraz hasła głoszone do dziś: „wolność, równość, braterstwo”, przywróciły większą możliwość wpływania na decyzje władcy przez zwykłych mieszkańców. Za symbole nowożytnej demokracji uznaje się Rewolucję Francuską oraz pierwszą na świecie konstytucję wprowadzoną przez Stany Zjednoczone. Według konstytucji, oraz późniejszych dokumentów uzupełniających, każdy obywatel ma zagwarantowaną wolność wyznania, słowa, zgromadzeń, prawo do posiadania broni oraz wiele innych praw stawiających własność prywatną jako jedną z najważniejszych, niezbywalnych cnót.

Dzisiejsza, polska, ale i europejska, demokracja znacznie różni się od systemów opisany powyżej. Do głosowania uprawniony jest każdy, kto ukończy 18 rok życia. Obywatel nie musi interesować się polityką, a na głosowanie może przyjść pijany (o ile nie da tego po sobie poznać). Ba! Nie ma nawet wymogu, żeby taka osoba była piśmienna. Wystarczy, że umie postawić krzyżyk w odpowiedniej rubryce. Paradoks polega na tym, że chociaż mamy praktycznie nieograniczony dostęp do informacji i każdy może się edukować, stawać mądrzejszym i bardziej światłym to tendencja jest wręcz odwrotna. Jak pokazują statystyki, opublikowane w 2016 roku przez Bibliotekę Narodową, zaledwie 37% Polaków przeczytało jedną, jakąkolwiek książkę, przez cały rok. Cytując opracowanie statystyk: „16% badanych nie przypomina sobie, żeby czytało jakąkolwiek książkę, gazetę, czasopismo, wiadomości w sieci ani nawet tekst o objętości przynajmniej trzech stron”. Pragnę tutaj podkreślić słowo jakąkolwiek.  Dokąd doprowadziły nas tak skandowane: wolność, równość, braterstwo? Chyba, że patrzymy na to z innej strony. Mam prawo do korzystania z wolności do nieczytania, jesteśmy równi, bo też możemy iść i głosować, chociaż mamy nikłą wiedzę na dany temat, a braterstwo, ponieważ takich osób jest coraz więcej i głupota już nikogo nie dziwi. O naszych losach decydują osoby, które nie mogą mieć nawet podstaw do wyciągania jakichkolwiek wniosków, bo jedynym źródłem informacji jest telewizja, czy ewentualnie radio.

I teraz, odwołując się do początku tekstu – każda próba rozmowy na temat obecnego systemu będzie duszona w zarodku, a argumentem, w najlepszym razie, będzie wyrecytowanie znanej tezy, że demokracja nie jest idealna, ale nie ma lepszej alternatywy. Mając jednak świadomość, że zmiana systemu rządów jest praktycznie niemożliwa, przynajmniej w pokojowych warunkach, trzeba znaleźć inne rozwiązanie. Ludzie, mówię tutaj o statystycznej większości, nie lubią czegoś oddawać i ciężko jest im przetłumaczyć, że tak będzie lepiej dla następnych pokoleń. Co za tym idzie, odebranie prawa głosu części społeczeństwa, która nie wykazuje żadnych kompetencji, zainteresowań, czy nawet chęci poznania podstawowych struktur i zagadnień, może być ciężkie do osiągnięcia, ponieważ – paradoksalnie – musimy osiągnąć to w demokratycznych warunkach.

Z całą pewnością problem jest realny i trzeba coraz częściej podejmować dyskusję na ten temat. Na chwilę obecną nie znajduję jednego, uniwersalnego rozwiązania. Jednak, głęboko wierzę, że jest jakaś alternatywa i, abstrahując od obrońców w komitetach i zagorzałych przeciwników, można zrobić tak, żeby demokracja była mądrzejsza.

 

Źródła: