Reakcja Brukseli na katalońskie referendum, a raczej jej brak, jest piękną ilustracją stosunku unijnych elit do krajów Europy Wschodniej. Mamy być pokornymi sługami Berlina – potakiwać i korzystać z niepowtarzalnych okazji do milczenia. Każda próba sprzeciwu wobec ustalonych reguł gry zostanie surowo potępiona i spowoduje ostrą reakcję naszych najczcigodniejszych sąsiadów – Niemców, którzy niezmiennie od 1 września 1939 roku są zatroskani o stan demokracji nad Wisłą. Strach pomyśleć, do czego zostaliby zmuszeni nieskorzy do prowadzenia wojen Teutoni, gdyby demokratycznie wybrana władza warszawska rozpędzała w podobny sposób demonstrantów. Oj nie poprzestano by na rysowaniu kredkami na asfalcie.

Przejdźmy do Madrytu. Sytuacja jest poważna, bardzo poważna. Hiszpański rząd broni jedności kraju, nie cofając się przed zdecydowanymi krokami, czemu nie należy się dziwić. Żaden poważnie myślący o swoim kraju polityk nie może dopuścić do okrojenia jego terytorium. Niestety pewnych błędów nie da się już naprawić. W ślad za Katalonią mogą podążyć inne regiony Hiszpanii (Kraj Basków), a także pozostałych państw Europy (Północne Włochy, Szkocja). Osobiście jestem zdania, że dla samej Katalonii lepiej byłoby pozostać częścią Królestwa Hiszpanii, z którym łączy ją wspólna kultura i historia. Będzie mogła osiągnąć więcej korzyści jako autonomiczna część Królestwa Hiszpanii niż odrębna znacznie słabsza struktura państwowa. Niepodległa Katalonia, jeśli zechce pozostać w UE, siłą rzeczy będzie musiała być bardziej uległa wobec Niemiec niż zjednoczone Królestwo Hiszpanii. Jej podatność na wpływy i spekulacje rozmaitych finansowych oszustów i zarządzanych przez nich organizacji wzrośnie. Barcelona bez wsparcia Madrytu nie będzie silniejsza w „wojnie” z terroryzmem. Wszyscy pamiętamy niedawne zamachy. Jako niewielkie państewko Katalonia będzie dysponować słabszymi siłami wojskowymi i policyjnymi niż Madryt, co nie pomoże jej bronić swoich obywateli przed spragnionymi europejskich luksusów nachodźcami.

Ktoś zupełnie nieświadomy konsekwencji ewentualnej secesji Katalonii mógłby powiedzieć coś w rodzaju: A co nas to obchodzi. Polska tyle lat walczyła o wolność swoją i cudzą, więc powinna popierać wszelkie, choćby najbardziej absurdalne zrywy niepodległościowe. A w ogóle to Katalonia jest daleko od Warszawy. Podobne rozumowanie jest błędne. Gdy Rosja anektowała Krym, nadwiślańscy politycy wyrażali zaniepokojenie z powodu owego precedensu, który może otworzyć drogę do rewizji pojałtańskich granic w Europie. Jak przystało na tubylczych statystów jednocześnie ignorowali casus serbskiego Kosowa, które mieliśmy nieszczęście uznać. Nie podzielam niepokojów warszawskich polityków w związku z rozbieraniem Ukrainy. Przeciwnie chciałbym, aby Polska wzmocniła się na tyle, by nie tylko móc w podobnym przedsięwzięciu uczestniczyć, ale zostać jego inicjatorem, zarządcą i głównym udziałowcem. Do tego potrzeba czasu i zdecydowania, którym nie zgrzeszył w sprawie polityki kresowej żaden rząd po transformacji ustrojowej. Zauważmy, iż jedną z niewielu zalet pozostawania po niemieckiej stronie kordonu, jest względne zabezpieczenie przed rosyjską agresją. Dopóki trwamy w eurokołchozie Berlin nie wyda nas Moskwie, gdyż sam ma nas apetyt. Powinniśmy mieć to na uwadze.

Obawiam się natomiast wszelkich prób odśrodkowego rozbijania państw po zachodniej stronie kordonu – z wyłączeniem Niemiec, co leży w naszym interesie. Wielkim szczęściem jest, że kraje UE, w tym także i nasz, za co trzeba pochwalić ministra Waszczykowskiego, oświadczyły, iż referendum katalońskie jest wewnętrzną sprawą Hiszpanii. Victoria tamtejszego separatyzmu mogłaby otworzyć drogę do rewindykacji niemieckich ziem wschodnich. Zauważmy, że RAŚ gorąco popiera Katalonię. Oczywiście Berlin nie wystąpi do nas z żadnymi żądaniami zwrotu Wrocławia czy Szczecina. Nie zażąda też żadnych reparacji. Jest na to za mądry. Rozegra to inaczej. Przecież nie po to przez ponad 25 lat działał aktywnie na terenie województw zachodnich, by jednym gwałtownym ruchem wywołać burzę, która mogłaby obudzić zaczątki polskiej opinii publicznej i zmobilizować ją wokół do obrony granicy na Odrze i Nysie. Zdecydowanie korzystniej jest wprowadzać swoich, lojalnych wobec berlińskiej kiesy, ludków w struktury państwa polskiego i zaprzyjaźniać się przy pomocy dotacji rozmaitych fundacji z prominentnymi politykami ze szczebla tak lokalnego jak i centralnego. Przy pomocy rozumnie zorganizowanej sieci płatnych przyjaciół można obrzydzać obywatelom państwo polskie, wskazywać na liczne niemieckie przewagi, choćby znany nam z opowieści przodków porządek okupacyjny. Widzimy jak łatwo jest przemycać niemiecką symbolikę i budować poczucie sztucznej odrębności, wykazując, że warszawska centrala w przeciwieństwie do lokalnych patriotów nie dba wielkie miasta. W końcu będzie musiało dojść do referendum tożsamościowego. Jednego, drugiego, dziesiątego… Po jego powodzeniu osławieni w bojach z polskimi najeźdźcami lokalni patrioci zwrócą się do Niemiec z prośbą o przyjęcie do Republiki Federalnej. Oczywiście zrazu na specjalnych warunkach, aby wybić z głowy mniejszości polskiej wszelkie próby odłączenia od niemieckiej macierzy. Ale taka operacja trwa długo, bardzo długo – kilkadziesiąt lat, może sto kilkadziesiąt. A tempo zmian historycznych przyspiesza nieubłaganie…

Na szczęście dla stęsknionych zaodrzańskich plenerów berlińskich planistów w Polsce pojawił się nowy czynnik mogący przyspieszyć rewindykację ich ziem utraconych. Jest nim zwiększająca się imigracja ukraińska, którą lekkomyślnie promują tubylcze elity polityczne. Wiele razy mogliśmy się przekonać, że nasi bracia wołyńscy nie pałają do nas zbytnią miłością. Jak za czasów II wojny światowej wolą Niemców, którzy jak nikt inny potrafił ich wykorzystać przeciw Polakom. Organizująca się mniejszość ukraińska może zostać zasilona finansowo, wsparta organizacyjnie i wykorzystana operacyjnie przez zaniepokojonych stanem naszej demokracji Niemców. Nie bez powodu obserwujemy tak silny rozwój diaspory ukraińskiej we Wrocławiu. Przypuszczam, że niewinni niczym samsonowa Dalila Ukraińcy nie pogardzą ofertą zostania w jednej czwartej Teutonami i podejmą się roli rozsadnika jedności państwa polskiego. Sądzę, że, gdy padnie odpowiedni rozkaz, nie zawahają się rozpocząć spontanicznych protestów w obronie niezależności Śląska czy innych niemieckich ziem, a w razie konieczności zawalczą o ich przyłączenie do niemieckiej macierzy. Kto wie może skorzystają wówczas ze swoich starych przećwiczonych na skórach naszych przodków wołyńskich metod…

Cieszę się, że obecny rząd nie popiera katońskiego separatyzmu.  Ubolewam jednak nad tym, że rzekomo zabiegając o miliardowe reparacje za II wojnę światową, nie próbuje oczyścić Polski z sieci niemieckiej agentury oraz ściąga nam na głowę Ukraińców, których ich berlińscy protektorzy zapewne zechcą wykorzystać przeciwko nam. Miejmy nadzieję, że w porę zdołamy zawrócić z lekkomyślnie obranej drogi ku rozbijaniu jedności państwa polskiego. Strach pomyśleć, co nas spotka, jeśli tego nie zrobimy…