Pamiętamy, jak szczęśliwie już nieurzędujący prezydent Bronisław Komorowski w przypływie zdenerwowania krzyknął kiedyś, że nie ma zgody na brak zgody. Będące wówczas w opozycji Prawo i Sprawiedliwość słusznie wypominało najlepszemu w III Rzeczpospolitej specjaliście od krzesłowej historii szogunatu ów niefortunny okrzyk, zaznaczając przy tym, że za ich rządów podobne hasła nie będą wygłaszane ani tym bardziej wcielane w życie.

Jak można było wówczas domniemywać, owe obietnice były tylko jednym z przedwyborczych frazesów, które partie polityczne zwyczajowo wygłaszają, aby zjednać sobie ciemny lud czy jak kto woli wyborców. Niestety obłuda jest jedną z cech charakterystycznych III Rzeczpospolitej. Nasi podskakiwacze pod wielką politykę zwykli entuzjazmować potencjalnych zwolenników pięknie brzmiącymi hasłami, których wygłaszanie przychodzi im z niebywałą łatwością. Sytuacja wygląda dużo gorzej, gdy od słów trzeba przejść do działania. Przed wyborami parlamentarnymi w 2005 roku politycy Prawa i Sprawiedliwości płomiennie obiecywali, że zwalczą bezecny proceder korupcji oraz uwolnią państwo od wpływów postsowieckiej agentury. Co z tego wyszło? Mieliśmy okazję obejrzeć kilka popisowych numerów nadprokuratora Zbigniewa Ziobry, które niczego nie zmieniły. Korupcja pozostała elementem nadwiślańskiej rzeczywistości społeczno-politycznej. Swoją drogą ciekawe dlaczego Prawo i Sprawiedliwość nie potraktowało poważnie walki z łapówkarstwem. Przecież nie od dziś wiadomo, że okazja czyni złodzieja. Czyż nie prościej i przede wszystkim skuteczniej byłoby zmniejszyć pulę korupcyjnych możliwości, uwalniając gospodarkę od nadmiernego interwencjonizmu państwa, niż tworzyć kolejną specsłużbę, jaką jest CBA? Odpowiedź na to pytanie wydaje się oczywista, jednak w tym przypadku trafne może okazać się przysłowie, że nie po to się goni zajączka, aby go złapać, ale po to by go właśnie gonić. Przecież owa nieustająca pogoń zapewnia stały dopływ kapitału politycznego.

Z kolei królik zjednoczonej europy – Donald Tusk – w 2007 roku obiecywał swoim wyborcom, że uczyni z Polski drugą Irlandię, co miał osiągnąć dzięki obniżeniu i uproszczeniu podatków oraz zmianie nastawienia biurokracji państwowej do obywatela. Dobrze wiemy, jak to wszystko się skończyło. Ośmiolatkę rządów Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego znakomicie podsumował minister Bartłomiej Sienkiewicz, mówiąc w restauracji „Sowa i przyjaciele” o ch…, d… i kamieni kupie. Podatków nie obniżono ani nie uproszczono. Za to peruwiański turysta zafundował Polakom podniesienie VAT-u i skok na kasę z OFE. Stosunek biurokracji do obywatela również nie uległ zapowiadanej zmianie na lepsze. Wdzięczny naród nagrodził swojego statystę złośliwym żartem mówiącym, że nikt wyborcom tyle nie da, ile im obieca Donald Tusk.

W 2015 roku spragnieni władzy politycy Prawa i Sprawiedliwości obiecywali Polakom „dobrą zmianę” – prawdziwą naprawę państwa i wybicie się na polityczną suwerenność. Mizerne efekty owej sanacji możemy obserwować już prawie od dwóch lat. Słynne podniesienie państwa z kolan doskonale ilustrują stosunki pomiędzy Warszawą a Kijowem. Obecny rząd pomimo postępującej banderyzacji Ukrainy, podniesienia kultu ludobójców wołyńskich do rangi religii państwowej, nadal popiera politykę naszego wschodniego sąsiada. „Dobra zmiana” żenuje Polaków kompletnym brakiem zdecydowania. Ustąpiła Kijowowi w kwestii kresowych motywów w paszportach i nie sprzeciwia się, wprowadzonemu niedawno nad Dnieprem, zakazowi nauki w językach mniejszości narodowych – w tym też i polskim. Owa pokraczna polityka Prawa i Sprawiedliwości jest wyjątkowo żałosna, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę sytuację mniejszości ukraińskiej nad Wisłą, której antypolską propagandę finansujemy wszyscy z naszych podatków. Fakt, że pomimo wielu antypolskich wybryków Ukraina nadal uchodzi na nowogrodzkiej za naszego sojusznika, świadczy o beznadziejnej głupocie warszawskich statystów albo/i o pełnym podporządkowaniu III Rzeczpospolitej Stanom Zjednoczonym, co grzebałoby slogan o prowadzeniu polityki podmiotowej.

O charakteryzowanej powyżej hipokryzji nadwiślańskiej polityki przekonał się niedawno poseł Łukasz Rzepecki, który wszedł do sejmu z list Prawa i Sprawiedliwości. Wydaje się, że w  przeciwieństwie do swoich starszych kolegów niezbyt orientował się w politycznych realiach III Rzeczpospolitej. Dlatego ośmielił się krytykować poczynania swojej partii, czym podważył fundamentalny dla nadwiślańskiej polityki dogmat o nieomylności prezesa partii, za co został usunięty z klubu parlamentarnego Prawa i Sprawiedliwości. Długo jednak nie pozostał tzw.  wolnym elektronem, gdyż dołączył do klubu Kukiz 15. Zobaczymy, jak potoczy się jego dalsza kariera.

Niestety podobne praktyki są standardem w postkomunistycznym systemie partyjnym III Rzeczpospolitej. Tubylczy wodzowie partyjni nie tolerują żadnej krytyki. Dążą do tego, aby aparat ich partii składał się z ludzi przede wszystkim lojalnych wobec swojego leadera. Kompetencje czy poziom moralny mają tu znaczenie drugorzędne. Liczy się przede wszystkim wierność. Dlatego rzucone przez Bronisława Komorowskiego hasło o braku zgody na brak zgody nadal dobrze charakteryzuje nadwiślańskich polityków.

 

1 KOMENTARZ

  1. Mnie to wciąż bawi kwestia hasła “zgoda buduje”, którym to ośmielał się Komorowski rzucać na prawo i lewo. Istotnie przecież zgoda buduje, tylko pytanie, jak ta zgoda ma wyglądać? Precyzyjniej ujmując; z kim lub z czym wszyscy mamy się zgadzać?Z polityką Bronisław, Jarosława, Donalda a może Janusza? Jeśli chcemy faktycznie zgody, musimy wpierw zrozumieć czym jest prawda, bo tylko wtedy osiągniemy konsensus. Wszyscy jednak wiemy, że nikt z polityków nie pragnie żadnego porozumienia, stąd określenie “nie ma zgody na brak zgody’ idealnie opisuje ten stan rzeczy.