W ostatnich dniach media emocjonowały nas informacjami o możliwości opuszczenia klubu parlamentarnego PiS przez grupę niezadowolonych posłów. Los większości sejmowej po raz kolejny w ciągu ostatnich kilku miesięcy był niepewny. W ubiegłym tygodniu przełożono nawet obrady Sejmu.
Jeszcze przedwczoraj jeden z zawieszonych posłów PiSu, Lech Kołakowski, zadeklarował odejście z partii oraz ogłosił, że pociągnie za sobą kilku kolegów, co spowoduje powstanie nowego koła poselskiego, z perspektywą nawet na utworzenie klubu parlamentarnego. Realizacja owych zapowiedzi pociągałaby za sobą utratę większości przez PiS lub konieczność poszerzenia (co najmniej wewnętrznego o nowych-starych posłów) koalicji rządowej.
Stało się jednak inaczej. PiS zachował większość w Sejmie. Porozumiano się bez konieczności kolejnej rekonstrukcji i do secesji nie doszło. Żadnego koła ani tym bardziej klubu nie będzie. Wcześniej za sprzeciw wobec tzw. piątki Kaczyńskiego zawieszono 15 posłów. Potem odwieszono 13. Wszystkich poza Kołakowskim i pozbawionym stanowiska ministra rolnictwa Janem Krzysztofem Ardanowskim. Ten pierwszy zaczął orbitować w stronę Agrounii, stale deklarując jednak swoje przywiązanie do wartości Prawa i Sprawiedliwości. Po ogłoszeniu odejścia z partii jej kierownictwo z samym Naczelnikiem Państwa spotkało się z posłem, który został przekonany do pozostania w niej. Następnie ogłoszono odwieszenie Kołakowskiego i Ardanowskiego w prawach członków PiS.
W ten sposób obóz rządzący uporał się z wewnętrznymi problemami, które przyniosła piątka Kaczyńskiego. Wprowadzenie jej we wrześniu pod sejmowe obrady nagle, bez żadnych zapowiedzi, do tego jako projektu poselskiego, a nie rządowego (co ułatwiało przepchnięcie przez Sejm) zostało poparte mglistymi deklaracjami o chęci polepszenia sytuacji zwierząt w Rzeczpospolitej. W istocie był to projekt szkodliwy, co najmniej sabotujący polskie rolnictwo. W przekazach mediów związanych obozem Dobrej Zmiany przewijał się wówczas argument, jakoby podniesienie przez partię kwestii praw zwierząt sprawiło, że młodzież spojrzy na PiS i Jarosława Kaczyńskiego bardziej przychylnym okiem. Jak odległe było to od rzeczywistości, pokazały strajki kobiet.
O wprowadzeniu do partyjnej agendy piątki zadecydowało zapewne kilka powodów. Trzeba pamiętać, że hasło ochrony praw zwierząt podniesiono w trakcie przetasowań w obozie władzy poprzedzających rekonstrukcję rządu. Piątkę Kaczyńskiego wysunięto wespół z ważniejszym z punktu widzenia interesu partii projektem ochrzczonym mianem bezkarności plus, który miał zagwarantować bezpieczeństwo urzędnikom państwowym przekraczającym swoje uprawnienia w ramach walki z covidem. Brak poparcia dla piątki ze strony koalicjantów PiSu skutkował wówczas zdjęciem bezkarności z porządku obrad Sejmu oraz doprowadził do przesilenia rządowego, w wyniku którego do gabinetu wszedł Naczelnik Państwa, mający osobiście nadzorować resorty siłowe jako wicepremier do spraw bezpieczeństwa.
W trakcie przepychanek wewnątrz obozu Dobrej Zmiany nie obyło się bez grożenia zerwaniem koalicji. Jednak żadna ze stron nie była zbyt chętna do podjęcia kroków ostatecznych w postaci rozwodu z wyborami w tle. Wszyscy bowiem ryzykowali utratą fruktów wynikających z rządzenia państwem. Do tego Solidarna Polska i Porozumienie w przypadku odwołania się do woli ludu zapewne zostałyby wyautowane z parlamentarnej polityki.
Piątka stanowiła znakomity pretekst do rozegrania kryzysu gabinetowego o wartości, a nie stołki oraz przeczołgania koalicjantów, co mimo tromtadrackiej retoryki posłów PiSu nie do końca się udało. Wejście do rządu Jarosława Kaczyńskiego skróciło łańcuch podejmowania decyzji, ale jednocześnie świadczyło o osłabnięciu autorytetu Naczelnika. W poprzedniej kadencji parlamentu nie musiał się on osobiście fatygować na posiedzenia rządu, by pilnować wszystkiego. Respekt wewnątrz własnego obozu wystarczał.
Podniesienia hasła obrony praw zwierząt mogło również posłużyć do sprawdzenia lojalności członków partii. Policzenia najwierniejszych szabel. Posiłkując się osobistym autorytetem prezesa partii, wrzucono absurdalny projekt ustawy, wymierzony w interesy ważnej grupy wyborców Prawa i Sprawiedliwości. Po głosowaniu pojawiały się mętne tłumaczenia złamanych przeciwników, że byli za, by móc być przeciw. Na razie projekt utknął w sejmowej zamrażarce.
Nie jest wykluczone, iż w sprawie piątki Kaczyńskiego w grę wchodziły kwestie polityki zagranicznej. Rząd mógł rachować, iż poświęcając interesy rodzimego rolnictwa, uda mu się przekonać Niemcy i Francję, by nie wiązać budżetu UE z oceną praworządności w państwach członkowskich. W ten sposób Dobra Zmiana poświęcałaby interesy państwa dla interesu partii i innego interesu państwa (z praworządnością i jej ocenami różnie bywa). Tak się jednak nie stało. Wbrew temu, co złotousty premier Morawiecki mówił latem, wypłata środków z UE ma zostać powiązana z oceną praworządności. Rząd poniósł klęskę, więc piątka została zagrzebana.
W obozie Dobrej Zmiany od dłuższego czasu trwa pozakulisowa walka o schedę po Naczelniku Państwa. Choć rekonstrukcja rządu obniżyła temperaturę sporu, to żadna z frakcji nie chce odpuścić. Gra idzie w końcu o wpływy polityczne i finanse. Stanowiska w rządzie, administracji i spółkach skarbu państwa. A może odwrotnie o finanse i wpływy, spółki i rząd. W końcu nieraz zdarzało się, by nasi politycy porzucali wyższe stanowiska dla lepiej płatnych. Joachim Brudziński zamienił fotel ministra spraw wewnętrznych i administracji na fotel europosła. A z drugiej strony Donald Tusk przesiadł się z krzesła polskiego premiera na tron malowanego króla Europy.
Jeśli chodzi o przyszłość Dobrej Zmiany, trzeba brać pod uwagę kilka scenariuszy. Może dojść do sukcesji z nadania, co zostanie lepiej lub gorzej przyjęte. Jarosław Kaczyński wyznaczy następcę, a środowisko się podporządkuje. W walce o władzę może wyłonić się jeden lider, którego w końcu wszyscy zaakceptują. Obóz poniesie straty, ale przetrwa. Jeśli nie wyłoni się jeden sukcesor Naczelnika, partyjne buldogi pozagryzają się wzajemnie, na czym każdy z nich straci. Scenariusze pozostają w mocy, jeśli PiS nie załamie się pod ciężarem własnych błędów i afer lub nie zostanie im odpalony jakiś game changer podobny w zasięgu do słynnych taśm od Sowy i Przyjaciół.
Trzeba brać pod uwagę także czynniki zewnętrzne. Dobra Zmiana postawiła wszystko na jedną, amerykańską kartę. Ambasador Mosbacher stawia naszych ministrów na baczność, kalecząc przy tym ich nazwiska. Po wyborach prezydenckich sytuacja nad Potomakiem staje się coraz bardziej napięta. Donald Trump nie składa broni i walczy w sądach o drugą kadencję. W najgorszym dla USA razie może dojść nawet do wojny domowej, w najlepszym zapowiadają się zamieszki w rodzaju BLM. Niezależnie od wyniku, Stany Zjednoczone przez pewien czas będą musiały przekierować większość swojej uwagi na politykę wewnętrzną, Przełoży się to na ich osłabienie.
Zwycięstwo Joe Bidena zaowocuje skrętem amerykańskiej polityki w lewo. Interesy geopolityczne pozostaną niezmienne. Inna może być percepcja priorytetów i strategii. Jednak Ameryka nadal będzie się nami posługiwać w swojej globalnej grze. Zwiększy się natomiast presja ideologiczna wywierana na Warszawę. Już teraz Georgette Mosbacher podpisała list ambasadorów w sprawie praw tzw. osób LGBT. Administracja Bidena nie poprzestanie na listach. Zresztą i Donald Trump może pójść o krok dalej. Jeszcze przed amerykańskimi wyborami pojawiły się doniesienia, że nowym ambasadorem USA w Warszawie mógłby zostać homoseksualista. Już widzę, jak pan Grenell wzywa na dywanik np. ministra Czarnka, by udzielać mu wskazówek w kwestii tolerancji.
Oczywiście PiS mógłby się stawiać. Ale niewiele to da. Jeśli nawet spróbuje, zostanie zmieniony na lepszy, bardziej ekonomiczny model. Kandydatów nie brakuje. Szymon Hołownia, Adrian Zandberg czy Platforma Obywatelska obejmą władzę z pocałowaniem ręki.
Tym razem Jarosławowi Kaczyńskiemu udało się zachować większość w Sejmie. Wszystko zostało w rodzinie. W przyszłości PiSowi może nie pójść tak łatwo…