System edukacyjny III RP kształtuje kolejne pokolenia Polaków w fałszywym przekonaniu, iż demokracja jest najlepszym i najwyższym moralnie mechanizmem wyłaniania i sprawowania władzy. Wychowywana w ten sposób młodzież często kończy szkołę z niedoprecyzowanym poczuciem, iż poza demokracją nie ma życia, a jeśli nawet, to jest ono gorsze lub nic niewarte.

Tymczasem rządy demokratyczne to wieczny konflikt pomiędzy skutecznością, prowadzeniem polityki państwa tak, aby jak najlepiej realizować jego interesy, a zapewnieniem społeczeństwu poczucia współuczestnictwa w decydowaniu o losach kraju. Współcześni politycy skłaniają się w tę drugą stronę, poświęcając tyle interesów państwa, ile tylko można, by utrzymać zadowolenie wśród ludu, zapewniając sobie zwycięstwa w wyborach.

Demokraci często mówią, że nie należy oceniać tego systemu na podstawie jego osiągów i sprawności w dobach kryzysów czy wojen, gdyż demokracja najlepiej sprawdza się w normalnym życiu społecznym. Ale czas próby, jak żaden inny, odsłania skrywane sekrety i przymioty ludzkiego charakteru, pozwalając wykazać się mężom stanu odwagą, inteligencją czy zaradnością. Odsłaniane są przy tym kulisy robienia polityki.

Nasz kraj od dwóch miesięcy zdąża niespiesznie w stronę kryzysu konstytucyjnego, tkwiąc w koronawirusowym klinczu wyborczym, jaki wytworzyły Sejm i Senat. Chociaż nie do końca jest to prawda. W istocie to nie obie Izby parlamentu zafundowały nam pełen obłudy i fałszu spektakl z wyborami prezydenckimi w tle, w którym spierają się o to, kto winien, a obie postsolidarnościowe partie – PiS i PO, mające większość odpowiednio w Sejmie i Senacie.

Nota bene obecna sytuacja pokazuje nam po raz kolejny, jak bardzo iluzoryczny jest wpływ obywateli na politykę robioną przy ulicy Wiejskiej. W wyborach głosujemy na kandydatów delegowanych na listy przez partie. W założeniu mają oni reprezentować nas i nasze przekonania w parlamencie. Ale w praktyce jest dokładnie odwrotnie. Posłowie i senatorowie nie reprezentują wyborców w Izbach, a swoje partie wobec wyborców.

Minister Gowin szamocze się ze sobą i własną partią, próbując zablokować głosowanie korespondencyjne, ale póki co było więcej dymu medialnego niż parlamentarnego ognia. Posłowie Porozumienia wybrali frukty oferowane im przez rząd Zjednoczonej Prawicy. Podobnie jest w PO, gdzie również obowiązuje centralny model głosowania. Jeśli poseł chciałby kierować się w głosowaniu parlamentarnym swoimi przekonaniami, a nie dyscypliną partyjną, to wie, że na listach w kolejnych wyborach mogłoby go zabraknąć.

W I RP mieliśmy instytucję instrukcji sejmowych. Posłowie wybierani na sejmikach ziemskich zobowiązywali się wobec panów braci, że będą popierać to i tamto, a sprzeciwiać się temu i owemu. Jeśli mamy trwać w demokratycznym ustroju, może warto sięgnąć po podobne rozwiązania, umożliwiające odwołanie posła poprzez np. referendum w przypadku łamania instrukcji wyborczych. Stanowiłoby to jakieś zabezpieczenie przed oderwaniem posła czy senatora od elektoratu.

Wracając do chaosu przedwyborczego, pierwszy raz mamy w III RP do czynienia z sytuacją, gdzie w kilka dni przed nominalnym terminem głosowania nie wiemy czy i kiedy się ono odbędzie. W grze pozostaje kilka scenariuszy. Panuje anarchia. Wina leży po obu stronach sporu, ale rząd ponosi większą odpowiedzialność, ponieważ to obóz Zjednoczonej Prawicy wepchnął nas wszystkich na drogę prowadzącą do punktu, w którym się obecnie znajdujemy.

Dobra Zmiana apelowała o narodową zgodę wobec epidemii i kryzysu, co dla jej członków równało się bezwarunkowemu popieraniu wszystkich propozycji rządu w ciemno, nawet bez czytania. Jednocześnie Prawo i Sprawiedliwość do projektu pierwszej tarczy wrzuciło w nocy zmianę kodeksu wyborczego, umożliwiającą głosowanie korespondencyjne seniorom i osobom przebywającym w kwarantannie.

Zostało to przez większość komentatorów zinterpretowane jako forowanie własnego elektoratu, któremu nie bez powodu właśnie w kwietniu wypłacono trzynastki. Następnie obóz rządzący doszedł do wniosku, że to za mało i zdecydował się na całkowitą zmianę formuły wyborczej z normalnego głosowania w lokalach na korespondencyjne za pomocą poczty. Tu zaczęły się problemy.

Jarosław Gowin i jego Porozumienie próbowali się stawiać. Bunt zażegnano, ale wobec utraty przez Dobrą Zmianę większości w Senacie w jesiennych wyborach na Nowogrodzkiej musieli zdawać sobie sprawę, że Izba Wyższa zastosuje konsekwentną obstrukcję. Dlaczego więc PiS na początku nie zdecydował się na głosowanie korespondencyjne, wpisując ów projekt do pierwszej tarczy, co komplikowałoby możliwość jego przetrzymywania w senackiej zamrażarce? Albo kierownictwo partii nie było zdecydowane, czekając na to, jak rozwinie się sytuacja, albo z jakiegoś powodu celowo chciało wygenerować anarchię i zrzucić winę na opozycję.

Rząd jak ognia unika też wprowadzenia stanu nadzwyczajnego, chociaż ustawa covidowa z początku marca pozwoliła mu zastosować restrykcje przewidziane przez ustawy o stanach nadzwyczajnych. Świadczy to oczywiście o niechęci Dobrej Zmiany do przesuwania wyborów, co należy interpretować jako obawę przed poniesieniem politycznej odpowiedzialności przy urnach za kryzys gospodarczy. Do tego dochodzi przechwycenie Sądu Najwyższego, co było możliwe dzięki wygaśnięciu w końcu kwietnia kadencji prezes Gersdorf.

W obliczu niepewności o wynik głosowania nad odrzuceniem weta Senatu, PiS zaczął sondować posłów innych ugrupowań odnośnie możliwości, już nawet nie poparcia wyborów korespondencyjnych, a uchylenia się od głosowania i tłumaczenia awarią sprzętu. Z tego co można usłyszeć, posłowie są wodzeni na pokuszenie propozycjami pracy w ministerstwach lub spółkach skarbu państwa. Pokazuje to desperację obozu rządowego, ale i odsłania mechanizmy demokracji, gdzie o przynależności do partii decyduje nie zbieżność poglądów, a prywatnych interesów, oraz demaskuje jej rzekomą wyższość moralną nad innymi ustrojami.

Owo kuszenie parlamentarzystów konkurencji można by określić mianem wielkiego poszukiwania młotków. Dlaczego? Otóż Dobrej Zmianie posłowie potrzebni są do przebijania przez parlament gwoździ w postaci ustaw, które pozwalają Zjednoczonej Prawicy realizować własne interesy polityczne. Tacy parlamentarzyści nie muszą czytać ani rozmyślać nad projektami ustaw. Wystarczy, że będą lojalnie wykonywać swoje obowiązki, wbijać kolejne gwoździ. W nagrodę doczekają się kariery na miarę wiceministra cyfryzacji Adama Andruszkiewicza.

Obecnie rysuje się przed nami kilka możliwych scenariuszy. Wiemy, że zorganizowanie wyborów 10 maja jest w każdym trybie właściwie niemożliwe. Jednak, jeśli rząd uprze się przy tym rozwiązaniu, to nikt nie będzie mógł mu tego zabronić. Krótki czas i niezaawansowany stan przygotować świadczyłyby jednak o niepodobieństwie i ewentualnym niepowodzeniu głosowania w najbliższą niedzielę.

Jeśli Jarosław Gowin wraz z kilkoma posłami Porozumienia postawi się Naczelnikowi, a poszukiwanie młotków zakończy się niepowodzeniem, Sejm może tym razem opowiedzieć się przeciw głosowaniu korespondencyjnemu. Wówczas 10 maja powinny odbyć się normalne wybory. Ale do tego nie dojdzie. Nikt ich nie przygotował. Co więcej, samorządy wyrażają swój sprzeciw. Dobra Zmiana zawsze może wprowadzić stan nadzwyczajny, choćby na godzinę, co ratowałoby sytuację, powodując zgodne z konstytucją przesunięcie wyborów. Chyba, że wykreowanie chaosu i przeprowadzenie wadliwych wyborów są elementami planu Naczelnika, mającego skutkować obronieniem urzędu prezydenckiego bez konieczności odwołania się do woli ludu przy jednoczesnej zemście na Andrzeju Dudzie.

Gdyby w Sejmie znalazła się większość dla głosowania korespondencyjnego, to prawdopodobnie Marszałek Sejmu przesunie termin wyborów na ostatni możliwy, czyli 23 maja. Głosowanie odbyłoby się wtedy w trybie kopertowym, a ich zwycięzcą zostałby najpewniej Andrzej Duda. Wywołałoby to sprzeciw i protesty w kraju oraz zagranicą, wobec czego Dobra Zmiana musiałaby się zmierzyć z presją i naciskami międzynarodowymi.

Naczelnik państwa na razie trzyma wszystkie karty w ręku, odsuwając w czasie podjęcie ostatecznej decyzji. Wydaje się, że w ten sposób kontroluje wydarzenia, prowokując opozycję do popełniania błędów. Może zatryumfować. Może też, jeśli obóz rządzący nie postępuje według starannie obmyślanego planu, a jedynie reaguje na bieżące wydarzenia, spektakularnie przegrać, tracąc po raz kolejny, tym razem bezpowrotnie, władzę.