W ostatnich miesiącach, jako pacjent ale i osoba towarzysząca, odwiedziłem trochę szpitali i przychodni. Ilekroć w rozmowach stanął temat wspomnianych placówek słyszałem: “Aaa, tam to jest najgorzej”. Wychodzi zatem na to, że wszędzie jest najgorzej, co jestem skłonny potwierdzić. Głównym skutkiem moich wizytacji są dziury w suficie, o który rozbijała się przywrócona godność, niemogąc pomieścić się w dusznych klitkach i zatłoczonych korytarzach.

Nie jestem specjalistą od służby (nie)zdrowia. Nie będę silił się na pseudonaukowe analizy szumnych zapowiedzi ministra Szumowskiego i inne makrowyliczenia. Nie w tym rzecz. Chodzi o praktykę, z którą każdy z nas zderza się w najmniej spodziewanym momencie i pewne prawidłowości możliwe do zaobserwowania od lat, niezależnie od partyjnej przynależności panujących w Polsce elit. Refleksja dotyczy zresztą niemal każdej z dziedzin naszego życia. Dopóki nie masz dziecka, tzw. polityka prorodzinna może skłaniać do głoszenia pochwalnych tyrad na rzecz nowych programów socjalnych. Dopóki nie założysz swojej firmy, opowieści Premiera Morawieckiego o wsparciu dla przedsiębiorców mogą brzmieć jak wybawienie dla rodzimego biznesu. Podobnie jest też ze służbą (nie)zdrowia. W większości przypadków elity, i nie tylko te polityczne, są odklejone od rzeczywistości. Firmują rozwiązania, których konsekwencji nie rozumieją i tą fikcyjną świadomością zarażają obywateli. Tymczasem, akurat na propagandę nie ma przymusowych szczepień a na “przyklejenie” polityków do realiów, patrząc na popisy Trzaskowskiego z taśmą, też bym zbytnio nie liczył.

Jedyną na szansą na to, że cokolwiek i w jakikolwiek sposób się zmieni jest presja społeczna. Tej nie będzie bez wiedzy o stanie rzeczy, opartej czy to na doświadczeniach własnych czy bliskich. Z zupełnie niepotrzebną mi satysfakcją obserwuję, jak niedawni orędownicy państwowej służby (nie)zdrowia radykalnie zmieniają do niej stosunek po paru godzinach spędzonych u lekarza lub dowiadując się o możliwych terminach przyjęć u specjalistów. A przecież to tzw. pół biedy, jeśli na tym mogą poprzestać. Jednocześnie, coraz trudniej jest dostać się do lekarzy prywatnych, gdzie o sprawności przyjęcia decydowała dotychczas zasobność portfela.

Jeśli chodzi o Szpitalne Oddziały Ratunkowe (inaczej SORry) w moim prywatnym odczuciu niewiele się zmieniło. Ba, poprzedni rekord czasu spędzonego w tym przykrym miejscu został niedawno pobity i ustalony z nawiązką na 13 godzin i 15 minut. To i tak nic, bo po rozmowie z jednym z pacjentów przecierałem uszy ze zdumienia. Początkowo myślałem, że z nerwów stracił rachubę czasu, ale faktycznie spędził na SORze 2 dni. Niestety, wciąż obowiązuje zasada, że jak czujesz, że przeżyjesz, to zostań w domu a jak sytuacja jest poważna – wzywaj karetkę. Z całym szacunkiem, bo nie zamierzam dzielić ludzi, ale pacjenci pod wpływem przywiezieni ambulansem wciąż mają pierwszeństwo. Widząc starsze osoby, które rozpaczliwie, po kilku godzinach spędzonych w “poczekalni” wzywały pierwszego pojawienia się lekarza, sam łapałem się za serce. Z drugiej strony, wymowna była rozpacz młodej Ukrainki, która najwidoczniej uwierzyła w mit innego świata w granicach Unii Europejskiej i na SOR wybrała się z bólem gardła. W rozmowie z rodziną zauważyła, że przez ten czas dawno wróciłaby do Lwowa, zaliczyła wizytę u lekarza i leżała pod ciepłą kołderką. To prawda, z grupą zieloną nie ma na co liczyć. Co ciekawe, zalicza się do niej pacjentów, dla których wielogodzinne czekanie nie stanowi zagrożenia dla ich życia, co zrozumiałe, ale także zdrowia. Oznacza to w praktyce, że zieloni pacjenci na SOR przyjeżdżają hobbystycznie. A przecież, szczególnie dla nieco starszych osób, nawet pozornie mniej poważne problemy po wielu godzinach czekania mogą stanowić ogromne zagrożenie. Dość wspomnieć, że zieloną opaskę dostają chociażby osoby, które przywieziono we własnym zakresie z alarmująco wysokim i skaczącym ciśnieniem. W opisywanych przeze mnie godzinach spędzonych na SORze, resztki powagi miejsca i godności pacjentów odbierał wróżbita Maciej, który z małego telewizorka na ścianie, przy chyba maksymalnej głośności, zachęcał widzów do alternatywnych metod diagnozowania chorób i leczenia. W szpitalu…, obok jęków ludzi przywożonych co chwilę z poważnych wypadków. Warto zaznaczyć, że miejsce oczekiwania na pomoc nazywa się formalnie Obszarem Przyjęć i… Segregacji. W moim osobistym odczuciu, nieco niefortunnie w kontekście nowych regulacji proekologicznych. Na koniec tej historii, bo każdy, kto spędził parę godzin na SORze mógłby napisać na ten temat oddzielną książkę, słów kilka o ludziach służby (nie)zdrowia, którzy ze swoją misją utknęli w przepisach i procedurach. Oczywiście, z lekarzami jest trochę jak z życiem porównywanym do pudełka czekoladek, gdzie “nigdy nie wiesz, na co trafisz”. Daleki jestem od wystawiania ocen całej grupie, w oparciu o skrajne przypadki. Niemniej, piętrzące się procedury sprawiają, że w wielu sytuacjach każdy umywa ręce. Jedynych, odpowiedzialnych za przepisy i funkcjonowanie służby (nie)zdrowia, z oczywistych względów nie ma na miejscu. Są za to ludzie, którzy muszą przestrzegać prawa i z uwagi na ciążącą na nich odpowiedzialność mają ograniczone możliwości reagowania. Nawet, gdy stanie się coś złego, musi się zgadzać w papierach. Według mnie, system ten wymusza pilnowanie procedur, kosztem sprawnej pomocy potrzebującym. Oczywiście są one niezbędne dla jakiegokolwiek porządku, ale warto zadać sobie pytanie, czy w takich proporcjach. Ostatecznie, większości personelu należą się brawa za ich ciężką pracę, pomimo niewydolnego systemu, co zresztą raz po raz słyszę z ust samych lekarzy. Szczególne wrażenie zrobili na mnie jednak ratownicy medyczni, których na SORze obserwowałem niemal w każdej roli, ze zrozumieniem pochylających się nad pacjentami, podających leki, robiących podstawowe badania czy zwyczajnie pomagających dotrwać do momentu pojawienia się lekarza. Wielkie podziękowania dla wszystkich tych, którzy wbrew systemowi starają się realizować swoją misję.

Szpitalne Oddziały Ratunkowe to niemal najcięższy kaliber. Należy pamiętać też o chorych, dla których jedyną szansą na wyleczenie są pieniądze zbierane przez osoby prywatne czy fundacje, jednak przykładów pozorności i nieefektywności jest o wiele więcej, niemal na każdym szczeblu. Przykładowo, opieka dentystyczna owszem jest refundowana, ale tylko w kontekście leczenia przednich zębów. Jak żartowała niedawno moja dentystka: “Ważne, żeby obywatel ładnie się uśmiechał”. Za “głębsze” problemy sobie zapłaci. Osoba, która codziennie zmienia opatrunki, każdorazowo zmuszona jest stawiać się w rejestracji i godzinami czekać na przyjęcie razem z pacjentami, wymagającymi szybkiej interwencji. A lekarze rozkładają ręce, bo nawet praca po godzinach nie bilansuje złego zarządzania.

Szczególnie przykre jest dla mnie to, że ten nieefektywny system legitymizują seniorzy, którzy z oczywistych względów najczęściej widzą jaki jest przysłowiowy koń. Za sprawą propagandy serwowanej im przez media głosują na formacje polityczne, które konsekwentnie, od lat pudrują trupa, wierząc że służbę (nie)zdrowia uleczy cudownie, pełniący chwilowo tę funkcję, Minister Zdrowia. Tymczasem, opisane przeze mnie sytuacje to nawet nie wierzchołek góry lodowej a prędzej nadtopiona kostka, która wypadła ze szklanki. Quod scripsi, scrpisi, więc pozostaje mi jedynie życzyć Wam wszystkim dużo zdrowia, bo niestety, kiedy przychodzi nam później chorować (czego już nie życzę) wciąż jest nam ono bardzo potrzebne.

 

Uwaga!
Na potrzeby tekstu służba, opieka i system ochrony zdrowia musiały zostać nieformalnie synonimami, żeby nie rozwodzić się nad niuansami w nazewnictwie a nakreślić istotę problemu. 
Mam nadzieję, że specjaliści wybaczą mi to karygodne uproszczenie.