Jednym z filarów zapowiadanej przez PiS przed wyborami z 2015 roku odnowy państwa miała być repolonizacja mediów. Politycy obozu Dobrej Zmiany wiele razy podnosili tę kwestię. Słusznie wskazywali, że bez uzyskania na rodzimym rynku przewagi przez media będące własnością polską, inne państwa mogą z łatwością wpływać na krajową politykę za pomocą swojej prasy, radia i telewizji.

Mimo upływu lat do repolonizacji nie doszło i nic nie zapowiada, by się to prędko zmieniło. Zresztą, może i lepiej. Nietrudno domyślić się, jakie przybrałaby ona kształty pod nadzorem Dobrej Zmiany. Ministerstwo Skarbu, tj. obecnie Aktywów Państwowych, powołałoby w tym celu specjalną spółkę, której powierzono by odkupienie gazet, stacji radiowych i telewizji. Zrepolonizowane w ten sposób redakcje weszłyby w skład jakiejś państwowej grupy medialnej.

Pracownicy „odzyskanych” mediów dostaliby pewnie propozycje nie do odrzucenia. Coś w rodzaju: zmieniacie front albo pracę. Dziś trudno sobie wyobrazić, by dziennikarze mediów prywatnych, znajdujących się w rękach obcego kapitału, przyjęli takie propozycje. Przed naszymi oczami rysuje się raczej coś na kształt exodusu z TVP po wyborach z 2015 roku, tylko na większą skalę.

Ale co by było, gdyby przedsięwzięcie przybrało pokaźne rozmiary? Historia zatoczyłaby koło. Rynek medialny w Polsce zacząłby przypominać czasy komunistyczne, gdy prasa, radio i telewizja w całości należały do państwa. W takiej sytuacji możliwości znalezienia pracy w dziennikarstwie w sektorze prywatnym uległyby dużemu ograniczeniu.

Rozterki moralne zbladłyby wobec wizji problemów finansowych. Pragnienie utrzymania się w branży skłoniłoby wielu spośród krytyków Dobrej Zmiany do rewizji stanowiska. Nagięli by w ten sposób swoje pióra i głosy do linii rządu. Nie byłoby to wcale takie trudne, bo, jak zauważył Stanisław Piotrowicz, przekaz TVP nie jest zbyt wysublimowany.

W rezultacie takich działań większość mediów nad Wisłą zaczęłaby wyznawać linię polityczną Prawa i Sprawiedliwości. Otrzymalibyśmy przekaz TVP pomnożony przez 10 albo i więcej. O linii programowej rządowej telewizji mówił kilka lat temu Jacek Kurski w wywiadzie dla Rzeczpospolitej. Warto się wsłuchać w jego głos. Chociaż stracił on fotel szefa TVP, to jego mupety i duch pozostały na Woronicza. Obiektywizm wygląda, jak wyglądał.

Jego zdaniem, słynna misja mediów publicznych polega w pierwszej kolejności na informowaniu obywateli o poczynaniach rządu, gdyż media prywatne nie robią tego z należytą starannością. Jako że TVN i Polsat są nieprzychylne wobec Dobrej Zmiany, to wyważenie i pluralizm TVP powinny być mierzone w bilansie do konkurencji.

Gdyby doszło do repolonizacji przez upaństwowienie lub powiązanie odkupionych redakcji z zapleczem propagandowym PiSu, to przy okazji epidemii większość mediów prezentowałaby przekaz, z którego dowiadywalibyśmy się głównie o tym, jak i dlaczego dzięki rządowi jest dobrze. Żadnych rys na wizerunku. W ramach takiej budowy „pełnego” pluralizmu nie pokazano by nam Jarosława Kaczyńskiego odwiedzającego cmentarze przed świętami albo przedstawiono by to w jedynym prawdziwym świetle, co miało miejsce w TVP.

Na tle tegoż wydarzenia doszło w ostatnim czasie do operetkowej wojenki na linii TVP – TVN. Rządowa telewizja oczywiście dzielnie tłumaczyła, jak to Naczelnik oddawał cześć wszystkim ofiarom tragedii smoleńskiej, ale w końcu musiała ulec przeważającym siłom przeciwnika. Okazał się nim być nie kto inny, a właśnie nasz najważniejszy sojusznik z Ameryki. Bowiem ambasador USA w Warszawie Georgette Mosbacher w mocnych słowach podkreśliła na Twitterze, iż TVN, jako część notowanej na Wall Street amerykańskiej spółki Discovery, nie może mijać się z prawdą.

Nie była to pierwsza akcja ambasador w obronie amerykańskiej telewizji. W 2018 roku TVN wyemitował materiał o leśnych nazistach obchodzących urodziny Hitlera. Stacja została oskarżona o prowokację i objęta śledztwem. Wówczas ambasador Mosbacher napisała list do premiera Morawieckiego, w którym domagała się zakończenia sprawy. W swoim piśmie raczyła przekręcić nazwiska szefa naszego rządu i ministra Brudzińskiego.

Owe pomyłki wielu chciało zrzucić na karb braku doświadczenia dyplomatycznego pani ambasador. Wszak język polski jest trudny. Osobiście nie wierzę w takie tłumaczenia. Stany Zjednoczone to państwo arcypoważne. Gdy ich reprezentant się myli w takiej kwestii, to nie dlatego, że rzeczywiście popełnia błąd, ale chciał coś w ten sposób powiedzieć. W dyplomacji forma ma często większe znaczenie od treści. Tak było wtedy.

Moim zdaniem, Georgette Mosbacher, przekręcając nazwiska członków polskiego rządu, chciała nam pokazać, gdzie w optyce USA jest nasze miejsce. Wbrew urzędowym zapewnieniom Polska nie jest ważnym sojusznikiem USA. Dla jastrzębi znad Potomaku jesteśmy kartą, którą trzeba z wykorzystać w światowej rozgrywce. Gdy przyjdzie odpowiedni moment wycisną nas jak cytrynę i sprzedadzą temu, kto da więcej. Tak było w Jałcie i tak będzie tym razem.

USA toczy rywalizację z Chinami. Nie może być silne wszędzie tak samo. Najważniejszym teatrem działań dla US Navy jest Pacyfik. Europa Środkowo-Wschodnia w ramach negocjacji może zostać poświęcona. Tymczasem mamy siedzieć cicho i słuchać poleceń. A więc w podskokach kupować amerykański gaz i uzbrojenie oraz nie ruszać ich własności.

List ambasador sprzed prawie dwóch lat wywołał zamierzone skutki. Zaplecze medialne Dobrej Zmiany wyraziło odpowiednie oburzenie, zaznaczając, iż Polska nie jest jakiś tam bantustanem. O sprawie wafel-SS zrobiło się cicho, a służby przestały węszyć obok obiektywnej amerykańskiej stacji. W końcu PiS wie, jak bardzo zależy od wsparcia USA. Wszak sprytni kelnerzy musieli nagrywać obie strony.

Sprawa ucięcia wojenki TVP – TVN przez twitterową dyplomację ambasador Mosbacher pokazuje nam, jak bardzo repolonizacja mediów jest potrzebna. Jednak nie taka, jaką najchętniej zafundowałaby nam Dobra Zmiana i jej medialni akolici, a prawdziwa. Tzn. polegająca na uzyskaniu większości na polskim rynku medialnym przez prywatny, niezależny od władzy i nieuwikłany w żadne powiązania z komunistycznymi służbami kapitał polski. To oczywiście proces, który wymaga czasu. Dopóki do tego nie dojdzie, nasi strategiczni partnerzy będą nam mogli modelować świadomość społeczną za pomocą swoich mediów zgodnie ze swoimi interesami.