Latem, po powrocie ze szczytu UE premier ogłosił sukces. Oznajmił, że udało mu się wynegocjować budżet na miarę naszych oczekiwań i aspiracji, a do tego uchronić Polskę przed powiązaniem wypłaty środków z Unii z oceną praworządności.

Wówczas niemal cały obóz rządzący winszował Mateuszowi Morawieckiemu kolejnego polskiego zwycięstwa w Europie. Wyjątek stanowił Zbigniew Ziobro, który wątpił w brak powiązania wypłat pieniędzy z Brukseli od oceny praworządności. Minister sprawiedliwości i jego stronnictwo umilkli po rekonstrukcji rządu. Być może podnosili kwestię suwerenności nie z uwagi na swoją pryncypialność, a chęć koniunkturalnego wykorzystania sytuacji. Aby coś utargować w ramach reorganizacji Dobrej Zmiany i przedstawić się elektoratowi jako najwięksi patrioci z całego obozu rządzącego.

Obecnie sprawa budżetu UE i oceny praworządności powróciła jak bumerang. Rząd, wbrew wcześniejszym zapewnieniom, dopatrzył się w budżecie Wspólnoty mechanizmu uzależnienia wypłat środków z UE od oceny praworządności. Dlatego chce go zawetować  wraz z Węgrami. Zatem lipcowe zwycięstwo Mateusza Morawieckiego przypominało słynne dwadzieścia siedem do jednego Beaty Szydło.

Jak zawsze, propaganda rządowa stawia sprawę na wyniosłym poziomie idei, wrzucając całą naprzód, co przypomina sanacyjne „nie oddamy ani guzika”. Podobnie było parę lat temu ze sprawą nowelizacji ustawy o IPN. Wówczas pomimo początkowo odważnej retoryki rząd w podskokach wycofał się z niej, aby zadowolić naszych sojuszników z Waszyngtonu i Tel Awiwu. Tymczasem bębny biją w rytm: „ani kroku wstecz”.

Nie ulega wątpliwości, że od lipca rząd zmienił zdanie w sprawie budżetu. Jest kilka możliwości interpretacyjnych. Premier został zwiedziony i teraz stara się naprawić błąd. Nie dał się oszukać, ale oszukiwał obywateli, mówiąc, że pieniądze z Unii nie będą powiązane z praworządnością i naprawdę zmienił zdanie. Albo straszenie wetem jest tylko ustawką odgrywaną w celu uwierzytelnienia się przed swoimi patriotycznymi wyborcami. Na koniec usłyszymy coś w rodzaju: „chcieliśmy, ale się nie dało”.

Na razie rząd i jego zaplecze medialne uzasadniają pryncypialnie konieczność weta jako obronę polskiej suwerenności przed zakusami Unii, która chce ingerować w wewnętrzne sprawy kraju. Tymczasem opozycja lewicowa krytykuje Dobrą Zmianę i chce bronić praworządności w kraju, jednocześnie bojkotując wyrok Trybunału Konstytucyjnego, za który nie tak dawno dawała się pokroić. Emocjonuje też Polaków utratą ogromnych środków z Brukseli w przypadku weta.

Obie strony sporu wykazują się przy tym sporą obłudą. PiS przed wejściem do UE na równi z innymi euroentuzjastami zachwalał rodakom akcesję do Wspólnoty. Partia ta poparła również Traktat Lizboński, który odbierał Polsce sporą część jej suwerenności. Gdzie wówczas była pryncypialność Jarosława Kaczyńskiego? Natomiast KO i Lewica rysują przed obywatelami wizję dobrej Unii, która nie dość, że sypie groszem, to jeszcze pragnie zadbać, by rządy nad Wisłą przestrzegały prawa.

Niestety nie o to chodzi. W całej wojnie idzie o to, by za pomocą mechanizmu oceny praworządności narzucić nam obce wzorce kulturowe w rodzaju homozwiązków czy homoadopcji w myśl rzekomo praworządnej zasady, że to, co jest prawem w jednym kraju członkowskim, powinno nim być i w innych. Tylko kto i od kogo ma przyjmować wzorce prawne?

Teoretycznie wszyscy Polacy chcieliby żyć w suwerennym i praworządnym państwie.
Jednak nie jest to takie proste. Po rozbiorach Polska utraciła suwerenność. Poszczególne jej części były rządzone praworządnie, zgodnie z prawem ustanowionym przez mocarstwa zaborcze, co nie zawsze wypadało na korzyść Polaków. Powinniśmy wyciągnąć z tego wnioski i nie wyrzekać się suwerenności, gdyż wtedy obcy ustalą za nas prawa obowiązujące w Polsce.

Taką zagrażającą polskiej suwerenności strukturą jest UE. Stanowi ona narzędzie, za pomocą którego Niemcy w porozumieniu z Francją, pogodzoną z porażką w wieloletniej rywalizacji o prymat na kontynencie ze wschodnim sąsiadem, narzucają  słabszym państwom członkowskim realizację swoich interesów politycznych i ekonomicznych. Wspólnota jest również środkiem wykorzystywanym przez lewicowych intelektualistów do urzeczywistniania swojej wizji świata.

Oba te czynniki zagrażają naszym interesom. Polska może w grze dyplomatycznej zdecydować się na poświęcenie określonych interesów politycznych i gospodarczych w zamian za realizację ważniejszych. Gdyby utrzymano pierwotną konstrukcję wspólnoty, jako związku niepodległych państw bez tworzenia żadnych ponadnarodowych struktur, taka współpraca byłaby możliwa.

Niestety Unia od lat ewoluuje w stronę jednego scentralizowanego organizmu, gdzie coraz bardziej uwzględnia się interesy liderów, a coraz mniej innych państw. Wytwarza się w ten sposób swoisty klientelizm. Liderzy roztaczają opiekę nad klientami, którzy zmuszeni są na akceptację ogólnej linii politycznej Wspólnoty. W zamian zadowalają się realizacją swoich pomniejszych interesów, co nie godzi w ogólną linię wyznaczaną przez Berlin. Po naszej stronie na ów system nakłada się jeszcze słabość elit politycznych, ich postkolonialne nastawienie.

Nie otrząsnęły się one na dobre z czasów komunistycznych, nie zmieniając wasalnego nastawienia. Przekłada się to na brak wiary w możliwości prowadzenia samodzielnej polityki i poszukiwanie silniejszego partnera, który mógłby nas bronić. Jedni orientują się na Berlin, inni na Waszyngton. Gdyby Mieszko I i Bolesław Chrobry przejawiali taką postawę, to Państwo Polan stałoby się marchią Cesarstwa Niemieckiego, a my mówilibyśmy w języku Goethego i Schillera. O ile jeszcze elity mniejszych państwa zachodnich są w stanie wytargować dla swoich krajów to i owo, to nasi decydenci poprzestają zwykle na samozadowoleniu z faktu, że ktoś łaskawie zgodził się  przyjąć ich pod swój płaszcz i nazwać Europejczykami.

Na zarysowany wyżej system od dawna nakładają się nadzieje lewicowych intelektualistów, wyznających neomarksizm [zob. artykuły o neomarksizmie na Publicystyczny.pl Link 1Link 2, Link 3, Link 4], którzy widzą w coraz bardziej scentralizowanej Wspólnocie narzędzie do realizacji swoich planów. Nie przeszkadza im kierownicza rola Niemiec, byleby Berlin realizował ich postulaty światopoglądowe. Droga, jaką wyznaczają nam eurokraci, a więc przeobrażanie naszych instytucji państwowych i społeczeństwa w myśl ich utopii, doprowadzi do rozpuszczenia narodu Polskiego, wraz z innymi narodami europejskimi, w mętnej masie narodu posteuropejskiego. Jeśli wcześniej nie pochłonie go islamska rewolucja, znajdzie się w polipoprawnym totalitaryzmie, gdzie myślozbrodnia będzie nagradzana równie troskliwie jak w Sowietach.

Tymczasem rodzimi euroentuzjaści roztaczają przed Polakami wizję raju, adopcji Wschodniej Europy (w domyśle barbarii) przez cywilizowany Zachód, który miłosiernie sypnął nam, niegodnym uwagi, groszem. Zapominają przy tym powiedzieć, że Polska również wpłaca do wspólnego budżetu środki. Niestety (lub, mając ta uwadze to, kto nami rządzi, może stety) pieniądze z Brukseli przeznaczamy tylko na to, na co na łaskawie UE pozwala, a nie na to, czego sami byśmy chcieli. Unia nie jest żadną dobrą ciocią, ale wyrachowaną macochą. Jeśli coś „daje”, to ma w tym swój interes. Do tego dochodzą oczywiście koszty integracji Polski ze Wspólnotą, których żadne instytucje państwowe nie sumują. Trzeba zaliczyć do nich rozbudowanie aparatu biurokratycznego nad Wisłą czy obsługę zadłużenia samorządów, które brały kredyty, aby otrzymać dofinansowanie z Brukseli.

Powiązanie wypłaty środków z UE z oceną praworządności będzie kolejnym krokiem w stronę centralizacji Wspólnoty i odbierania państwom członkowskim ich suwerenności. W praktyce słynna praworządność będzie oceniana w oparciu nie o jasno określone i równe dla wszystkich krajów kryteria, a uznaniowo, w zależności od woli politycznej państw kierujących Unią. Polska liderem Wspólnoty, wbrew rojeniom PiS (przebąkiwanie o reformie UE w duchu powrotu do korzeni) nie będzie.

Po wdrożeniu mechanizmu Bruksela narzuci nam dowolne ustawodawstwo. Rząd RP posłucha albo utraci środki z UE. Stracimy suwerenność, ale nie zachowamy praworządności. Dlaczego? Zadajmy sobie proste pytanie. Czy Polska jest dziś (albo, jeśli ktoś wiąże jej utratę z rządami PiS, czy była przed 2015 rokiem) państwem w pełni praworządnym? Nie będę w tym tekście rozpisywał się na ten temat. Przykładów z życia jest dosyć.

Obecnie PiS broni suwerenności Polski, ale czy na długo? Czy przypadkiem nie będzie tego robił dopóty, dopóki wystarczająco nie uwierzytelni się przed swoimi wyborcami jako partia patriotyczna? A potem ulegnie, uzasadniając, że były naciski, podobnie jak w przypadku ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego. A kto naciskał i czym groził pewnie długo, jeśli w ogóle, się nie dowiemy. Zresztą Dobra Zmiana, aby utrzymać poparcie USA, będzie musiała  się prędzej czy później zmodernizować w duchu brytyjskich torysów, którzy przyjęli agendę tęczowej rewolucji.

Jakąś alternatywą byłoby wyjście ze Wspólnoty. Nie jest to jednak takie łatwe. Jak to nie? A Brytania? Przecież wyszła. Zjednoczone Królestwo jest państwem dużym, z silną gospodarką, bronią atomową oraz długą tradycją służb czy administracji. Jeśli chciała wyjść, to trzeba było na to pozwolić. Do tego Brytania spowalniała procesy integracyjne. Po co trzymać ją w Unii na siłę? Polska to co innego. Nie jesteśmy wyspą. Leżymy w środku kontynentu. Nie byłoby nam tak łatwo. Brexit nie należał do najłagodniejszych rozstań. POlexit tańszy by nie był. Zresztą większość Polaków pragnie pozostać we Wspólnocie…