W dyskursie medialnym III RP zwykło się dzielić Polaków na dwie wartościujące kategorie. Polskę „A”, w myśl tej narracji, stanowią mieszkańcy wielkich miast albo zachodniej części kraju, ludzie wykształceni, beneficjenci i prymusi transformacji ustrojowej, najczęściej głosujący na liberalnych demokratów spod znaku różnych mutacji UD/UW, ewentualnie sieroty po nieboszczce Partii. Polska „B” to wieś i małe miasteczka, ciemnogród ze wschodu, „kato-taliban”, sympatycy partii uchodzących za prawicowe oraz „faszystowskiej” ekstremy. Ów podział, jakkolwiek stronniczy, całkowicie odpowiada „elytom” III RP, eliminując z przestrzeni publicznej niewygodną, zarówno dla PiS-u jak obecnych mutacji PZPR-u czy UD, Polskę „C”. Któż kryje się za ową nazwą?
Trzecią kategorię Polaków dla decydentów III RP stanowią rodacy, niestety najczęściej nieposiadający obywatelstwa, mieszkający za linią Curzona, którzy po II wojnie światowej nie opuścili swoich domów i tam bronią polskości albo, będąc potomkami zesłańców, żyją za Uralem. Fakt, że Polacy „zza Buga” obecnie nie posiadają państwowych obywatelstw, nie oznacza, że są w czymkolwiek gorsi od Polaków legitymujących się owym dokumentem. Niestety dziś często posiadanie jakiegoś obywatelstwa wcale nie świadczy o przynależności do danego narodu politycznego.
Podobnie rzecz ma się z wykształceniem, dzisiejszy maturzysta miałby ogromne problemy ze zdaniem egzaminu dojrzałości kilkadziesiąt lat temu. Spójrzmy prawdzie w oczy, dla wielu współczesnych „Polaków” polskość ogranicza się jedynie do posługiwania się ojczystym językiem, oglądania meczów reprezentacji piłkarzy czy siatkarzy (a i to tylko wygranych) czy finansowego pasożytowania na ojczyźnie, którą traktują jak dojną krowę. Lata upadlania Polaków przez propagandę komunistyczną i postkomunistyczną zrobiły swoje.
Wróćmy do rodaków z Kresów. Postawmy się na ich miejscu. Wyobraźmy sobie, że granice państwowe ulegają zmianie. Teren, na którym mieszkamy, gdzie pracujemy, mamy groby przodków zostaje wcielone do innego państwa. To nie jest tak nieprawdopodobne, jak może nam się wydawać. Ukraińcy już rozprawiają w swoim parlamencie o możliwości uznania tzw. Zakerzonia (Biała Podlaska, Chełm, Przemyśl, Rzeszów) za terytorium okupowane przez „wrażych Lachów”. Stąd tylko krok do oficjalnego żądania „zwrotu”. Jeżeli Lwów może uchodzić za „prastare ukraińskie” miasto, to czemu nie Biała Podlaska czy Rzeszów? A może Kraków albo Warszawa? Wszak apetyt rośnie w miarę jedzenia. Niemcy nie będą gorsi od mołojców z majdanu i przy pierwszej sposobności spróbują odzyskać „ziemie utracone”, np. w imię walki z odwiecznym polskim „faszyzmem” i „antysemityzmem”. Granice nie zostały wyznaczone raz na zawsze. Trzeba o nie walczyć.
Obecnie Polacy zza linii Curzona są pozostawieni bez realnej opieki władz Rzeczypospolitej. Oczywiście, od czasu do czasu, jeden czy drugi przedstawiciel organów państwowych łaskawie zdobędzie się na przeprowadzenie zbiórki pieniędzy dla Kresowiaków albo wizytę w polskiej szkole czy innej instytucji. To niewiele kosztuje i nie stanowi realnego wsparcia. Na co dzień Polacy z Kresów są w państwach zamieszkania obywatelami drugiej kategorii. Przyznając się do polskości, narażają się na prześladowanie ze strony tamtejszych władz, które uważają Lachów za okupantów. Na Litwie zabrania się Polakom mówić (w urzędach) i pisać (nazwy miejscowości czy ulic) we własnym języku. Ogranicza się polskie szkolnictwo. AWLP za współpracę z litewską mniejszością rosyjską jest, co gorsza także w kraju, piętnowana jako V komuna Putina. Na Ukrainie, gdzie do rangi oficjalnej propagandy państwowej wyrósł kult bandytów z OUN/UPA, jest jeszcze gorzej. Banderowcy zorganizowali już uzbrojone paramilitarne bojówki. Polacy boją się przyznawać do polskości. Ukrainizacja i Lituanizacja na Kresach postępuje. Na Białorusi nasi rodacy wielokrotnie obrywali przez idiotyczną politykę kolejnych rządów. Instytucje RP włączały ich w propagowanie demo-liberalnej francy, za co jako „element antypaństwowy” dostawali po uszach od reżymu Łukaszenki. Tymczasem mniejszości narodowe w Polsce mają się bardzo dobrze. Litwinom nikt nie zabrania mówić po litewsku. Ich szkolnictwo jest dotowane. To samo dotyczy Ukraińców. Za pieniądze polskiego podatnika drukują pisemka, w których propagują swoją, nie mającą wiele wspólnego z prawdą, narrację historyczną o „niewiniątkach” z OUN/UPA. Czują się całkowicie bezkarni, czego dowodzą pozew przeciwko Wojciechowi Cejrowskiemu oraz złożenie w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego noty protestacyjnej w sprawie niszczenia banderowskich pomników w Polsce. Jak władze państwowe mogą na coś takiego pozwalać?
Kolejne demokratyczne rządy nie mają Polakom z Kresów nic do zaoferowania. Brakuje im kompleksowej wizji polityki zagranicznej w ogóle i wschodniej w szczególe. Kresowianie ich nie interesują, gdyż nie mogą głosować na tę czy inną partię. W imię demokratycznych frazesów i giedroyciowskich mrzonek III RP kapituluje, pozwalając by polskość na Kresach obumierała. Dla świętego spokoju i dobrosąsiedzkich stosunków z państwami, które w swojej propagandzie uznają Lachów za wrogów i okupantów, „elyty” okrągłostołowe sprzedają Polaków. Idąc tą drogą, nie osiągną niczego poza bezgraniczną pogardą „sojuszników” z Litwy i Ukrainy, którzy znakomicie wykorzystują głupotę naszych liderów. Przy pierwszej sposobności oba te państwa zorientują swoją politykę na Niemcy, okrążając Rzeczypospolitą. Kto nam wówczas pomoże? Komandosi szkoleni przez polskich żołnierzy na Ukrainie?
Jaka zatem powinna być polska polityka wschodnia? Za najważniejszy cel każdy rząd RP musi uznawać rozwój wewnętrzny kraju w obszarach gospodarki, demografii i potencjału militarnego. Dopiero gdy dorobimy się odpowiednich zasobów ekonomicznych i wojskowych, będziemy mogli prowadzić prawdziwą politykę wschodnią – grać na odbudowę Rzeczypospolitej w jej przedrozbiorowych granicach. Nie jest to łatwe i nie może być zrobione od razu, jednak taki powinien być cel Polski. Osobną kwestią jest to, czy w systemie demokratycznym i pod przywództwem obecnych „elyt” możemy sobie takie cele stawiać. Mam co do tego poważne wątpliwości.
Tymczasem, musimy się skupić na obronie tego, co mamy. Polacy na Kresach powinni otrzymać polskie obywatelstwa, ochronę prawną i możliwość kształcenia się w kraju. Powinni zostać włączeni do głównego nurtu życia publicznego, aby w przyszłości posłużyć Polsce do ekspansji. Dobrym pomysłem byłoby wprowadzenie ich reprezentacji do sejmu. Może na początek za posłów mniejszości niemieckiej? W stosunku do Litwy i Ukrainy rząd musi prowadzić politykę ultymatywną. Nie może być mowy o jakiejkolwiek współpracy z państwami uznającymi Polskę za wroga, prześladującymi Polaków albo gloryfikującymi morderców z OUN/UPA. Dopiero po spełnieniu podstawowych warunków możemy łaskawie rozmawiać z „bratnimi” narodami. Na całe szczęście owi „sojusznicy” potrzebują nas aktualnie bardziej niż my ich.