Postawienie powyższego pytania po prawej stronie sporu politycznego może być odebrane jako coś obrazoburczego, wszak Żołnierze Wyklęci weszli już do kanonu patriotycznego. Jednak odpowiedź na nie nie jest znowu taka oczywista, jak by się wielu mogło wydawać. Włączenie opowieści o Żołnierzach Wyklętych do głównego nurtu polskiego życia intelektualnego i politycznego wcale nie kończy sporu i nie przynosi odpowiedzi na pytanie o ich miejsce we współczesnej Polsce.

Dla pewnej formacji ideowo-towarzyskiej przywiezionej na krasnych tankach nad Wisłę, ich potomków i wychowanków ukąszonych Heglem na zawsze pozostaną bandytami z lasu, którzy ośmielali się burzyć „sprawiedliwy porządek społeczny”, jaki nastał na ziemiach polskich po zwycięstwie Związku Sowieckiego w II wojnie światowej. Dla nich wszelka walka z aparatem ludowego bezpieczeństwa zawsze będzie zbrodnią, zalatującą trochę, ze względu na skład narodowościowy tejże formacji w pierwszych latach po „wyzwoleniu”, który, łagodnie mówiąc, odbiegał nieco od ogólnej struktury demograficznej Polski powojennej, Bogu obrzydłym antysemityzmem.

Inaczej postępują dzisiaj ich spadkobiercy i ideowi pobratymcy. Nie starają się forsować narracji jednoznacznie potępiającej Żołnierzy Wyklętych. Zdali sobie sprawę, że dziś skazywałoby ich to na porażkę w walce o serca i umysły młodych Polaków. Dlatego też stosują inną strategię.

Na obecnym etapie Żołnierzy Wyklętych siły postępu dzielą na zwolenników demokracji, którzy walczyli o słuszne idee i którym należy się szacunek i pierwszorzędne miejsce w historii oraz jej przeciwników. W ich narracji pozycja tych drugich nie uległa wielkiej zmianie w stosunku do umocowania w komunistycznej narracji o bandytach z lasu. Przyznaje się co prawda, że walczyli o Wolną Polskę, ale nie taką, jaka ma być. Dlatego też w optyce sił postępu należy ich potępiać, obrzucając do tego, tam gdzie się da, antysemickim epitetem.

Ta strategia ma doprowadzić do podziału Żołnierzy Wyklętych na politpoprawnych, których historię można sprowadzić do roli ugrzecznionego moralitetu dla bogobojnych demokratów oraz niepoprawnych faszystów, którymi nadal będzie się straszyć niegrzeczne dzieci. Jest to w istocie próba wrogiego przejęcia, która ma unieszkodliwić groźną dla legitymizacji okrągłostołowych elit narrację. Z perspektywy tej selekcji ciekawym byłoby zestawienie programów poszczególnych organizacji niepodległościowych z hasłami odnoszącego sukcesy wśród demoliberałów marksizmu-lesbianizmu. Wówczas to moglibyśmy dojść do mrożącego krew w żyłach wniosku, że oto żaden Żołnierz Wyklęty nie walczył o prawdziwy postęp i prawdziwą demokrację.

Tendencji do podobnej selekcji, tylko opartej na trochę innych zasadach, możemy się doszukać po prawej stronie. Można tam zaobserwować próby ugrzecznienia opowieści o Żołnierzach Wyklętych, dostosowania ich do najwyższych kanonów moralnych poprzez odcięcie od prawdziwie Niezłomnych tych, którzy „mieli co nieco na sumieniu”. Taka postawa zdaje się nie zauważać, iż wojna, a w szczególności wojna światowa, nie jest sportem honorowym.

Obecnie rządząca nad Wisłą ekipa podniosła pamięć o Żołnierzach Wyklętych do rangi kultu naprawdę państwowego. Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych figuruje w kalendarzu świąt państwowych od 2011 roku, ale w istocie dopiero za obecnej ekipy państwo polskie zaczęło traktować ów dzień na poważnie. Należy się zastanowić, w jaką stronę to wszystko może pójść?

Przejęcie organizacji uroczystych obchodów 1 marca przez państwo może oddziaływać demobilizująco na organizacje społeczne i ich działaczy, którzy oddolnie starali się upamiętniać Żołnierzy Wyklętych. W ich głowach może pojawić się myślenie w stylu „państwo się tym zajmuje, a więc ja już nie muszę”. Pomimo zasadniczo pozytywnego charakteru legitymizowanie przez państwo obchodów Narodowego Dnia Pamięci może odebrać temu świętu atrakcyjność w oczach młodzieży związaną z zasadniczo niepaństwowym, kontestacyjnym charakterem oddolnych obchodów. Zajęcie przez państwo pierwszoplanowej roli tego dnia może też spowodować liczne konflikty pomiędzy stroną społeczną a lokalną administracją, wywołane różnicami w percepcji wydarzenia. Są to jednak zagrożenia błahe.

Dużo poważniejszym jest używanie Żołnierzy Wyklętych do propagowania lekkomyślnego insurekcjonizmu, który wyrządził nam w przeszłości wiele szkód. Zbyt często polska krew była przelewana nadaremno i w cudzej sprawie. Nie powinniśmy ulegać presji szermierzy haseł „za waszą i naszą”, którzy rozgrzewają podatne na tego rodzaju zagrywki serca polskie, by je potem popchnąć do czynów irracjonalnych, nie przynoszących nam żadnej korzyści. Biorąc pod uwagę kondycję moralną narodu i suche dane demograficzne, kolejna beztroska eskapada może się dla nas skończyć naprawdę tragicznie.

Niestety wpisywanie walki Żołnierzy Wyklętych w kult przegranych powstań będzie prowadzić do czegoś takiego. Zwróćmy w tym miejscu uwagę na jedną różnicę pomiędzy powstańcami listopadowymi, styczniowymi i warszawskimi a Żołnierzami Wyklętymi. Ci pierwsi nie musieli chwytać za broń. W razie niepodjęcia walki, nie spotkałoby ich z tego powodu nic strasznego. Powstańcy listopadowi i styczniowi przed chwyceniem za broń nie byli zagrożeni aresztowaniem, konfiskatą majątku, czy śmiercią. Powstańcy Warszawscy spędzili kilka lat pod niemiecką okupacją. Nie było to nic przyjemnego. Jednak bez wątpienia możemy stwierdzić, że rezygnacja z zamiaru powstania nie skutkowałaby zabiciem przez Niemców kilkuset tysięcy Polaków i zniszczeniem Warszawy wraz ze zgromadzonym tam dziedzictwem kulturowym w ciągu następnych 63 dni.

Inaczej było z Żołnierzami Wyklętymi. Pod sowiecką okupacją z samego faktu przynależności do polskiej organizacji podziemnej groziło im aresztowanie, brutalne śledztwo i śmierć. Brak podjęcia walki nie bardzo zmieniał ich sytuację. W dalszym ciągu pozostawali oni obiektem zainteresowania organów bezpieczeństwa. Mogli wybrać pomiędzy ucieczką na Zachód, kapitulacją, co wiązało się ze śledztwem, lub podjęciem walki.

Opowiadanie ich historii na modłę insurekcyjną stwarza stan bardzo pożądany dla „Dobrej Zmiany”. Jest ona zorientowana jednoznacznie antyrosyjsko. Złośliwi twierdzą nawet, że bardziej antyrosyjsko niż propolsko. Dlatego też wcale nietrudno byłoby nam sobie wyobrazić sytuację w której „Dobra Zmiana”, ulegając zachętom naszych „szczerych i oddanych” sojuszników z USA i Ukrainy, zdecydowałaby się wysłać naszych chłopców do Donbasu na złość Putinowi. Aby nas przekonać co do konieczności takiego kroku, wygrywano by rzewną melodię o tym, jak to Żołnierze Wyklęci bili Moskali. Jednocześnie zignorowano by niemniej ważny element tamtej opowieści, a więc prawdę o stosunku do Polski jej demokratycznych, zachodnich sojuszników.

Jest ważny i niezmiennie pouczający element historii Żołnierzy Wyklętych. Dlaczego znaleźli się oni w takiej, a nie innej sytuacji? Ano dlatego, że nas nasi najczcigodniejsi sojusznicy zwiedli, wycisnęli jak soczystą cytrynę i sprzedali na sowiecki skup złomu.

Musimy pamiętać, że zainteresowanie Anglosasów w naszym regionie zawsze było przejściowe. Tradycyjnie traktowano nas jak kartę, którą można wykorzystać w rozgrywce mocarstw, rzucając na stół w odpowiednim momencie. Nasze ultrapatriotyczne uczucia, pragnienie wolności czy beztroskie przywiązanie do sojuszników nie mają najmniejszego znaczenia. Jesteśmy pionkiem, z którym nikt się nie liczy, bo dajemy się rozgrywać jak dzieci. Powinniśmy wyciągnąć z tego wnioski. Zwłaszcza w kontekście niedawnych napomnieć sekretarza Pompeo w sprawie restytucji żydowskiego mienia bezspadkowego.

Wróćmy jednak do Żołnierzy Wyklętych. Czy opowieść o nich jest czymś, na czym moglibyśmy oprzeć naszą państwowość, co popychałoby nas do codziennej pracy dla kraju? Myślę, że nie. Żołnierze Wyklęci są przykładem niezłomnej wierności idei państwa polskiego. Ich mit jest jednak mitem czynu, walki. Na takich opowieściach nie należy opierać budowy państwa. Do tego potrzeba mitu innego rodzaju, mitu pracy.