U swego początku Platforma Obywatelska starała się prezentować jako ugrupowanie liberalne, reprezentujące interesy średnich i małych przedsiębiorców. W czasie ośmioletnich rządów dała się poznać jako bezideowa partia władzy. Dziś, w sześć lat od opuszczenia jej przez Donalda Tuska, znajduje się nad przepaścią.

Donald Tusk to polityk, któremu można zarzucić wiele. Ale na pewno nie brak talentu i sprytu. W 2001 roku był obok Macieja Płażyńskiego i Andrzeja Olechowskiego jednym z trzech tenorów – założycieli PO. Parę lat później został jedynowładcą partii. Dzięki zręcznym posunięciom osłabił i zmarginalizował swoich rywali, by sięgnąć po przywództwo. Później w starciu o prymat pokonał jeszcze Grzegorza Schetynę, który, choć osłabiony, pozostał w partii.

O ironio, właśnie zwycięstwa Donalda Tuska w wewnętrznych starciach zaprowadziły Platformę Obywatelską tam, gdzie dziś się znajduje. Czasowe powodzenie osobiste lidera skutkowało wyjałowieniem środowiska politycznego w kolejnych latach. Nic w tym dziwnego ani nowego. Politycy często podkładają sobie nawzajem kłody pod nogi, forując prywatne interesy ponad dobro kraju. Tak było, jest i będzie.

Donald Tusk wycinał z partii każdego, kto nie tyle śmiał, co mógł mu zagrozić. Pod jego przewodnictwem PO była partią wodzowską. Zupełnie tak samo jak jej największy wróg – PiS. W obu tych środowiskach obowiązuje prosty schemat. Jeden jest tylko wódz, który zawsze ma rację. Pod nim są jego faworyci, niżej ich ulubieńcy i tak dalej w dół do szeregowych członków. Taka hierarchia powstaje w oparciu o indywidualne interesy, potrzeby i lojalność w myśl starego powiedzenia: bierny, mierny, ale wierny.

Konstruowane w ten sposób aparaty partyjne są sprawnymi mechanizmami wojennymi, które wykazuję się szybkim działaniem i odpowiednią skutecznością, ale do czasu. Największym zagrożeniem jest dla nich utrata lidera. Wtedy jego miejsce musi zająć ktoś inny. Ale kto? Trudno znaleźć równie silną i przebiegłą indywidualność w gronie uśmiechniętych mupetów. Nie bez powodu to właśnie Ewa „na metr w głąb” Kopacz zajęła w 2014 roku opuszczony fotel premiera, gdy Donald Tusk ewakuował się po aferze taśmowej na brukselskie salony.

W osieroconej Platformie po władzę sięgnął Grzegorz Schetyna. Szybko okazało się, ile warte jest jego przywództwo. Wybory w 2015 roku i tak wygrałby PiS. Po coś w końcu była afera taśmowa. Zmieniliśmy wtedy zwierzchnika, Amerykanie zastąpili Niemców. Co do błędów Schetyny, mam na myśli to, jak skierował partię na mętne wody opozycji totalnej. Platforma przejęła władzę w 2007 roku pod hasłem antyPiSu. To było skuteczne wtedy, ale okazało się krótkowzroczne po ośmiu latach. Czas nie stoi w miejscu.

Zresztą dużo łatwiej stosować negatywną narrację wobec przeciwnika, gdy się rządzi. Jest on wówczas w gorszej pozycji. Można przyprawiać mu dowolną gębę i patrzeć, jak się tłumaczy z niebycia wielbłądem. Stojąc w opozycji, trzeba być rozważniejszym. Można krytycznie recenzować władzę, ale nie strzelać na oślep, wymyślając, co wpadnie do głowy. Platforma tego nie robiła.

Przeniosła oś sporu politycznego na grunt mediów i sądów, czyli instytucji, o których obywatele nie mieli najlepszego zdania. Nic dziwnego, że szerokie masy społeczeństwa nie chciały umierać w czasie Ciamajdanu za wolne media i Trybunał. PO dorabiała Dobrej Zmianie gębę pełzającej dyktatury. Ta narracja również trafiała w próżnię. W trakcie swojej pierwszej czterolatki PiS robił, co chciał, mieszcząc się w granicach prawno-ustrojowych III RP albo je kreatywnie falandyzując. Postępował podobnie do poprzedników. Platforma mogła zachować rozsądek i merytorycznie punktować rywala. Nie robiła tego, woląc lamentować i drzeć ryja o „wolne sądy”.

Merytoryczna krytyka wymagałaby jednak przebudowy aparaty partyjnego. Przeobrażeń w przywództwie. Trzeba było wymienić nie tylko zderzaki, ale i kierowcę. Ludzi przywykłych do działania w oparciu o prostą i tępą jak propaganda TVP PiS narrację polegającą na straszeniu kaczorem powinni zastąpić merytoryczni zmiennicy. Mogliby, gdyby się tacy znaleźli. Ale ich nie było. Opisywane powyżej mechanizmy selekcyjne wciąż działały. W porę nie pożegnano się z zasłużonymi działaczami.

Nieudaną próbą scalenia opozycji i zbudowania nowego szyldu pod kierownictwem PO była Koalicja Obywatelska. Początkowo wydawało się, że Platforma może wciągnąć na swój pokład i stłamsić Lewicę oraz PSL, ale oba środowiska wyciągnęły z eurowyborów w 2019  roku wnioski. Ludowcy mają swój żelazny, przyspawany do stanowisk w terenie, aparat partyjno-wyborczy, który jest obrotowy, ale wie, że, chcąc żyć z państwa, trzeba samodzielnie wchodzić do parlamentu. Stąd, dla uwiarygodnienia swojego przejścia do centrum, dobrali sobie do pary oklapłego rumaka antysystemu Pawła Kukiza.

Natomiast Lewica skonstruowała trójkoalicję SLD-Biedroń-Razem. Jest to twór dziwny. Z jednej strony spadkobiercy PZPR, z drugiej sodomici, a z trzeciej jedyni i prawdziwi rewolucjoniści. Najbardziej rzucającym się w oczy odcieniem tej formacji jest lewicowość światopoglądowa, na którą zapotrzebowanie wytwarza państwowe szkolnictwo zawiadywane od lat przez rzekomą prawicę.

Niewątpliwie Platforma straciła w szerszej perspektywie na interesie z KO. W ostatnich wyborach parlamentarnych wprowadziła do Sejmu mniej posłów niż poprzednio, idąc w koalicji z Nowoczesną i Zielonymi. Ratunkiem dla partii miał być powrót Donalda Tuska w postaci rycerza na białym koniu w wyborach prezydenckich, który zgruchotałby siły kaczystów. Jednak Słońce Peru nie podjął się tego wyzwania.

Być może wyciągnął wnioski z niedawnej historii. Po co miał daremnie pakować swój brukselski majestat w krajowe błoto, jeśli nie mógłby wygrać. Dopóki Amerykanie nie dogadają się z Moskalami w kwestii wspólnego stanowiska wobec Chin, to u steru nad Wisłą pozostanie partia proamerykańska i antyrosyjska. Gdyby Waszyngton i Moskwa znaleźli wspólny język, to co innego.

W osieroconej Platformie, pomny swych klęsk Grzegorz Schetyna ustąpił z fotela przewodniczącego. Schedę po nim przejął Borys Budka, ale poprzednik pozostawił mu niemiły podarek w postaci nominacji Małgorzaty Kidawy-Błońskiej na kandydata w wyborach prezydenckich. Można o niej powiedzieć, że jest żeńską wersją Bronisława Komorowskiego przygotowaną na Sejm niemy. Pierwszy szogun też miał skłonności do popełniania faux pas, ale więcej mówił od siebie. Natomiast Kidawa przypomina mi manekina. Można ją ładnie ubrać i uczesać, ale nie można nauczyć mówić. Każdy jej występ pozostawia mnie z podobną refleksją.

Taka kandydatka jest kulą u nogi dla partii. W czasie epidemii, gdy Dobra Zmiana chwieje się w posadach, prąc do kopertowych wyborów prezydenckich, narracja Platformy o kaczorze dyktatorze mogłaby znaleźć realne ramy. Jednak temu środowisku brakuje lidera, który wyartykułowałby odpowiedni przekaz. Nie może nim być Kidawa ani marszałek Grodzki. Ten ostatni służy TVP za tarczę strzelniczą. Nie jest nim również Borys Budka, któremu wiele brakuje do sprawności i prezencji Słońca Peru.

I tak, w sześć lat po ewakuacji Donalda Tuska, Platforma utknęła w martwym punkcie. Lider nie pozostawił po sobie kandydata na silnego następcę. Środowisko mogłoby się teraz wykazać, ale brakuje mu wyrazistej, medialnej twarzy. Wielu w obecnej sytuacji upatruje schyłku lub końca PO. Ja bym w to nie wierzył.

PiS i PO, a więc prawa i lewa ręka dawnej Solidarności, są jak yin i yang. Obie się nawzajem potrzebują i napędzają. Kryzys gospodarczy poważnie zaszkodzi obu ugrupowaniom. Może nawet, co wielu nie mieści się w głowie, je zmieść ze sceny politycznej. Ale byłoby to zaprawdę iluzoryczne zmiecenie. Bowiem najważniejsze, jak mawiał Lenin, są kadry. A te zostały odpowiednio przeszkolone. Nasi najszczersi sojusznicy o to zadbali.

Jeśli zajdzie potrzeba, politycy Dobrej Zmiany i Platformy założą nowe ugrupowania, aby móc się nadal obsikiwać i oszczekiwać za publiczne pieniądze. Po raz kolejny zmieni się wiele, by wszystko zostało po staremu. Było PC jest PiS. Były KLD i UW jest PO. Szyldy zmienia się łatwo.