Na początku obecnej kadencji Sejmu Konfederacja zarzucała PiSowi hipokryzję w postaci flirtu z klubem Lewicy. Miały o tym świadczyć powołanie Włodzimierza Czarzastego na Wicemarszałka Sejmu i Magdaleny Biejat na przewodniczącą Komisji Polityki Społecznej i Rodziny.

Hipokryzja polegała zatem na deklaratywnym zwalczaniu komunistycznego dziedzictwa, wzywaniu do ostatecznej dekomunizacji III RP, przy jednoczesnym powołaniu do Prezydium Sejmu reprezentanta partii postkomunistycznej oraz deklaratywnej obronie rodziny przed demoralizacją i oddaniu przewodnictwa w stałej komisji sejmowej ds. rodziny posłance partii Razem. Oczywiście w parlamencie są pewne dobre obyczaje. Kluby mają swoich przedstawicieli w prezydium wysokiej izby i prezydiach komisji stałych, które w pewien sposób odpowiadają układowi sił w na sali plenarnej. Tyle w teorii.

Coś nieprzyjemnego dla samych polityków Dobrej Zmiany i ich wyborców musiało być na rzeczy, skoro PiS szybko usunął Magdalenę Biejat z funkcji przewodniczącej rzeczonej komisji, powierzając ów fotel swojej posłance. Natomiast Włodzimierz Czarzasty pozostał w składzie Prezydium Sejmu. Przedstawiciele PiSu tłumaczyli to tym, że klubom należy się reprezentacja w Prezydium. Tego przywileju pozbawiono PSL w poprzedniej kadencji i Konfederację w obecnej.

Oczywiście ostatnie ugrupowanie nie posiada klubu, a jedynie koło, nie mogąc nawet samodzielnie złożyć projektu ustawy. Weszło jednak do parlamentu, startując z własnego komitetu. Obsada stanowisk w Prezydium Sejmu i prezydiach komisji stałych pokazuje stosunek większości sejmowej do poszczególnych sił parlamentarnych. Mówi nam, do kogo Dobrej Zmianie jest bliżej i dalej.

Pomimo nieustających napięć, w kwestii modelu ustrojowego państwa wśród największych ugrupowań parlamentarnych zasadniczo panuje zgodność. Można by to streścić w jednym zdaniu: Polska jest po to, by partie i ich członkowie mieli z czego żyć. Co do szczegółów, to większości sejmowej najbliżej do klubu Lewicy. Oczywiście nie mówimy o żadnej zgodności, a jedynie o punktowych zbieżnościach. PiS w swojej istocie, wbrew temu, co mówią jego posłowie, jest lewicą socjalną, socjaldemokracją z patriotycznymi skłonnościami. W kwestii przywiązania do socjalistycznych rozwiązań gospodarczych ma zatem wiele wspólnego z Lewicą, szczególnie z SLD i Razem. Oczywiście istnieją pewne różnice światopoglądowe między PiSem, PO i Lewicą, ale znacznie mniejsze niż mogłoby to wynikać z poszczególnych deklaracji. Wszystko jest kwestią odpowiedniego zagospodarowania elektoratów, rozbudzenia ludzkich emocji i zebrania pożądanej premii przy urnach.

Konfederacja stanowi zagrożenie dla tego układu. Wprowadza do debaty publicznej szereg tematów, które dotychczas rządzący chcieli zakopać. Należą do nich kwestie wolności gospodarczej, przeciążenia biurokratycznego czy rewizji priorytetów polityki zagranicznej. Dodatkowo  Konfederacja stanowi zagrożenie dla monopolu Dobrej Zmiany na patriotyzm i konserwatyzm obyczajowy, który jest podstawą jej sukcesu i nadziei na zbudowanie nad Wisłą systemu dwupartyjnego z prawdziwego zdarzenia. Nie ma tu jednak zbyt wielkiego pola do współpracy. Konfederacja nie jest i nigdy nie będzie partnerem dla PiSu. Jarosław Kaczyński zawsze dążył zniszczenia swoich aliantów i przechwycenia ich wyborców.

Niedawno w Sejmie marszałek Czarzasty upomniał posła Grzegorza Brauna za nazwanie uczestników tzw. parad równości dewiantami i zboczeńcami. Stwierdził wówczas, że „nie życzy sobie, by w polskim Sejmie obrażano ludzi”. Groził też posłowi Konfederacji karą finansową. Ciekaw jestem, czy w swoim czasie, wstępując w szeregi PZPR, Włodzimierz Czarzasty miał takie samo podejście do kwestii praw mniejszości seksualnych jak obecna linia polityczna Lewicy. Myślę, że trochę się pozmieniało.

Ten z pozoru mało ważny epizod z życia parlamentarnego demonstruje, jak daleko promotorzy poprawności politycznej dotarli w swoich cenzorskich zapędach nad Wisłą. Jeszcze niedawno podobne określenia były w pełni akceptowalne. Oddają w końcu stan rzeczy. Istnieją pewne normy, a odchylenia od nich są uznawane za dewiacje. To definicja słownikowa. Ale lewica dąży do zmiany znaczenia słów, wielkiej transformacji naszych pojęć.

To jest obecnie najważniejszy punkt programu rewolucyjnego. Nasz język, stosowane przez nas pojęcia i używane określenia, wynikają z naszego sposobu myślenia. Oddają nasz światopogląd i stan ducha. Zmieniając język oraz „łagodząc” stosowane określenia, by sprostać wyśrubowanym wymogom politpoprawności, zmieniamy swoje schematy myślenia. W ten sposób jesteśmy jednocześnie poddawani obróbce i sami wytwarzamy presję na innych, która ma ich skłonić do przyjęcia języka poprawności politycznej.

Obecnie lewicowi politycy i aktywiści zapewniają, że chodzi im tylko o ochronę praw dyskryminowanych mniejszości, ich nieponiżanie. A to przecież to tak niewiele. Ale na końcu procesu obróbki, jakiemu poddawane są społeczeństwa zachodnie, czeka nas wielka zmiana pojęć i schematów myślenia. W słownikach sowieckich agresję definiowano jako zbrojną napaść na ZSRS. Natomiast w słownikach politpoprawności tolerancja oznacza brak tolerancji dla wrogów prawdziwej tolerancji czyli zwykłych ludzi, którzy nie godzą się na wchodzenie im na głowę.

Wraz z postępami w zaprowadzaniu „języka miłości” będą pojawiać instytucje cenzorskie dbające o wyeliminowanie z debaty publicznej jednostek emitujących niepożądane treści.  Ich głosiciele będą się musieli liczyć z zastosowaniem wobec nich wszelkich dostępnych środków represji. Obecnie wykorzystywanym narzędziem walki jest tzw. mowa nienawiści, pod którą podpada właściwie wszystko, co tylko może zostać uznane za obraźliwe. Doświadczamy tego w mediach społecznościowych.

Dobra Zmiana stara się zaadaptować ów środek do swojego politycznego repertuaru. I tak politycy obozu rządzącego określają mianem mowy nienawiści krytykowanie ministra Szumowskiego czy prezydenta Dudy. Jednak PiS się na tym w końcu przejedzie. To nie na Nowogrodzkiej ustalane są standardy dotyczące mowy nienawiści. Licytacja na hate speech przesądzi w końcu o klęsce Dobrej Zmiany lub przyjęciu przez nią politpoprawnego katechizmu.

Postępowanie ekipy rządowej od dawna nacechowane jest światopoglądowym zwrotem w lewo. Przykładem tego jest stosunek Dobrej Zmiany do konwencji stambulskiej, która za źródło przemocy w rodzinie uznaje tradycyjną rodzinę. Stojąc w opozycji, politycy PiSu żarliwie sprzeciwiali się ratyfikacji tego dokumentu przez rząd PO-PSL. Natomiast po dojściu do władzy nie zrobili ani kroku w stronę wypowiedzenia przez Polskę konwencji.

Przed nieudanymi majowymi wyborami, w czasie zastosowania największych koronawirusowych restrykcji, w Sejmie debatowano nad dwoma światopoglądowymi projektami ustaw złożonych przez komitety społeczne. Dotyczyły one zakazu aborcji eugenicznej oraz zakazu promocji deprawacji dzieci i młodzieży. Dobra Zmiana skierowała oba do zamrażarki parlamentarnej, pokazując gdzie ma deklarowane wielokrotnie konserwatywne pryncypia. Wtedy to, przy braku czarnych protestów, PiS mógł przegłosować te rozwiązania. Zamiast tego premier Mateusz, uobecniający podobno  jakieś ewangeliczne charyzmaty, pochylił się nad egzystencją naszego narodu, by żyło się lepiej, i wezwał z trybuny sejmowej Unię Europejską do wprowadzenia trzech nowych podatków. Czy trzeba nam lepszych ilustracji?

Ostatnio wiele mówiło się o wypowiedzi posła Czarnka nt. aktywistów LGBT. Ów parlamentarzysta dał się poznać jako krzykacz od zadań specjalnych, wysyłany, gdy trzeba kogoś przekrzyczeć. Rzucany był poprzednio na front tzw. walki o praworządność i obrony majowego terminu wyborów. Znamienne jest to, co o tej sprawie powiedział minister Sasin, który wydrukował karty do głosowania korespondencyjnego zanim uchwalono głosowanie korespondencyjne. Stwierdził on, że poseł Czarnek powinien przeprosić. Natomiast w swojej sprawienie miał sobie nic do zarzucenia, zasłaniając się poleceniem premiera.

Na tym przykładzie widzimy dokładnie, jaka etyka panuje wewnątrz PiSu. Najważniejszym frontem jest walka o utrzymanie władzy. Tu partia nie popełnia błędów, a nawet jeśli, to się do nich nie przyznaje. Za to na innych frontach można, a czasem należy przepraszać. W końcu chodzi tylko o zachowanie stanowisk.

Poseł Czarnek i jego partyjni koledzy mogą do woli szafować słowami. Gdy przychodzi do działań, Dobra Zmiana niczym Piłat umywa ręce, pozycjonując się odpowiednio w medialnych wypowiedziach. Przypomnijmy sobie reakcje obozu rządzącego na wprowadzanie przez władze dużych miast kart LGBT. Ostra, zjadliwa krytyka i brak realnych działań. Zestawmy to z chodzeniem posłów PiSu po warszawskich urzędach w poszukiwaniu nielegalnego zbierania podpisów dla Rafała Trzaskowskiego. Istna komedia pomyłek.

Dobra Zmiana zmierza do punktu, w którym znajdują się brytyjscy torysi, będący z jej europosłami w jednej frakcji w Brukseli. PiS przebywa drogę podobną do innych zachodnich partii konserwatywnych lub chadeckich. Tamci konserwatyści krytykowali postulaty lewicy w kwestiach światopoglądowych, ale dochodząc do władzy nie mieli determinacji i odwagi, by zmienić krytykowane uprzednio rozwiązania wprowadzone w międzyczasie do systemu prawnego. Kończyło się to zawsze szybszym lub wolniejszym przyjmowaniem postulatów lewicy. Dlatego premier Wielkiej Brytanii David Cameron, wprowadzając na Wyspach tzw. małżeństwa homoseksualne, mógł powiedzieć, że robi to nie pomimo tego, że jest konserwatystą, ale właśnie dlatego.