Wakacje nieuchronnie zbliżały się ku końcowi, do czego większość uczniów podchodziła zapewne z nieskrywaną dezaprobatą. Ja również nie byłem nazbyt zadowolony, a jedynym plusem ostatnich dni sierpnia była rosnąca we mnie ciekawość. Szedłem bowiem do pierwszej klasy liceum, co wiązało się z zupełnie nowym miejscem, ludźmi i zbliżającą się co raz większymi krokami, upragnioną dojrzałością. Mej ciekawości towarzyszył niewielki niepokój, wszak wychodzenie ze strefy pozornego komfortu dla nikogo nie jest zjawiskiem pożądanym. Dni mijały szybko, a jak wiadomo wszystko co dobre szybko się kończy. Zanim się obejrzałem, stanąłem w progu jednego z liceów w naszym mieście.

Podczas apelu moją uwagę zwróciło kilku uczniów niezbyt zainteresowanych odśpiewaniem hymnu państwowego, w kolejną rocznicę wybuchu II wojny światowej. Nie brakowało też narybku głośno intonującego kolejne zwrotki z wypiętą dumnie do przodu klatką piersiową. Ciekawe czy będę chodził z którymś z nich do klasy – pomyślałem. Traf chciał, że dzieliłem szkolne ławy z nimi wszystkimi.

Po części oficjalnej zostaliśmy skierowani do właściwych sal, a gdy dotarłem do swojej, zająłem miejsce w ostatniej ławce środkowego rzędu – miejsce godne bacznego obserwatora. Pomieszczenie powoli wypełniało się ludźmi w białych koszulach, ale tylko jeden z nich zamiast krawata miał muszkę. Podszedł do mnie i zapytał czy może usiąść razem ze mną. Nie miałem nic przeciwko, sprawiał wrażenie szczerego naturszczyka. Przedstawił się jako Janusz i zapewnił, że nie zabawi tu zbyt długo. Powiedział, że gardzi obecnym systemem nauczania, a wiedzę czerpie z książek o ekonomii. Pochwalił się posiadaniem trzech firm, które założył na ojca mając piętnaście lat, a które już przynoszą spore dochody. Pod nosem miał rzadki meszek, który w przyszłości chciał zapewne przekuć w solidny wąs. Trzeba przyznać, że jak na swój wiek miał dość przerzedzony włos. Ja z kolei byłem zaintrygowany osobą Janusza, nie zauważyłem bowiem, że wszystkie ławki są już zajęte.

Głośny pomruk przetaczający się przez salę nieco ucichł, gdy do pomieszczenia wszedł człowiek krępej budowy, z siwizną zaznaczającą się na jego bujnej czuprynie. Wyglądał na mężczyznę po sześćdziesiątce i nie można się było oprzeć wrażeniu, że bije od niego chłodny wiatr PRL-u. To był Pan Andrzej, przez uczniów starszych roczników nazywany „Rzepą” – nasz nowy wychowawca. Jeszcze nie raz w przyszłości miało się okazać, że jego władza nad nami była tylko grą pozorów, w którą tylko on sam raczył wierzyć.

W związku z tym, że belfer  nie zrobił na mnie zbyt dobrego wrażenia, zająłem się oględzinami osób, z którymi miałem spędzić na lekcjach trzy najbliższe lata. Ze wszystkich szeptów, najbardziej donośne i irytujące wydawały się być dźwięki wydawane przez niską, czarnowłosą dziewczynę, która siedziała w ławce na drugim końcu sali. Oprócz wysokich tonów jakie wychodziły z jej ust, ciekawy wydał mi się fakt, że jako jedyna siedziała w ławce z chłopakiem. Dość szybko wyszło na jaw, że owa dziewczyna się w nim podkochiwała. Kolega miał na imię Ryszard i pełnił rolę klasowego błazna.

Zaraz za nimi usadowili się trzej chłopcy, których poznałem nazajutrz – Waldek, Władek i Janko. Znali się już z gimnazjum, a że jako jedyni dojeżdżali do szkoły PKS-em i ich autobus przyjeżdżał za wcześnie – zawsze byli pierwsi w szkole. Ciekawe, że pomimo mało barwnych osobowości, zawsze jeden z nich znajdował się w trójce klasowej. Z drugiej strony fascynująca była ich wizja trzymania się razem. Ba, nie tylko ich, ale całych ich rodzin…

Po przekazaniu planu lekcji oraz innych, niezbędnych informacji, zostaliśmy zwolnieni do domów z głowami pełnymi pytań co do najbliższej przyszłości. W końcu tylko raz w życiu idzie się do liceum.

Jak w każdej szkolnej społeczności, nasza klasa składała się kujonów, cwaniaków i tzw. „normalsów”. Tę pierwszą grupę reprezentowali: Jarek, Beti Pi i Antoś. Na tego ostatniego mówiliśmy Skaza, z uwagi na podobieństwo do czarnego charakteru z „Króla Lwa”. „Święta trójca” siedziała w dwóch pierwszych ławkach (najbliżej nauczyciela). Beti Pi i Antoś walczyli o miejsce obok Jarka, który zdawał się być hersztem tejże bandy. Grupa słynęła z chęci wybicia zębów belfrowi podczas zgłaszania się do odpowiedzi i swojej 100 % frekwencji na lekcjach. Nie byli zbyt lubiani, szczególnie po sytuacji w której klasa umówiła się na zbiorowe wagary. Wszyscy zdążyli już opuścić budynek szkoły i pójść w swoją stronę, okazało się jednak, że prymusi wrócili później na lekcję i zorganizowali zajęcia dodatkowe w innej sali. Nieobecni otrzymali po ocenie niedostatecznej. Mieliśmy im to za złe, tym bardziej, że Jarek był gospodarzem i powinien stać za nami murem.

Ekipa cwaniaków zajmowała oczywiście miejsca w ostatnich ławkach i jak to zwykle bywa, nie lubiła się z kujonami. Bronek, Donek i Ewka słynęli z kombinatorstwa, ale każde z nich posiadało inne cechy, pomocne w szkolnej codzienności. Donek świetnie pisał opowiadania i  dyktanda więc Bronek jako wtórny analfabeta, musiał zdawać się na jego łaskę. Bronek z kolei, wynosił ze szkoły różne przedmioty, nawet kredę do tablic. Ewka zaś pozostawała w cieniu, nie można było w zasadzie powiedzieć o niej nic konkretnego (miałem wrażenie, że istnieje tylko teoretycznie). Ach, zapomniałbym! Przecież Ewka była skarbnikiem w pierwszej klasie, nie wybrano jej jednak na kolejną kadencję, bo pieniądze ze zbiórek znikały w tajemniczych okolicznościach (ponoć razem z kolegami wydawała je na zdrową żywność w „Puchaczu” – szkolnym sklepiku).

Reszta klasy nie wyróżniała się niczym szczególnym.

Lata „ogólniaka” mijały szybko i opiewały w kilka zabawnych historii. Pamiętam jak nasz nauczyciel wychowania fizycznego – pan Paweł (który był bardziej sklęty niż mój wujek Zbych), musiał rozdzielać bijących się kolegów. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że jednym z „kolegów” okazała się Krystyna. Co więcej, to ona ponoć wszczęła bójkę i zdążyła powalić Donka i Bronka ciosami z „główki” i półobrotu. Na pomoc panu Pawłowi musiał ruszyć Pan Marian – szkolny ochroniarz, który notabene nie wpuścił mnie kilka miesięcy później, zaraz po wakacjach do szkoły, bo w jego opinii „jestem tak opalony, że wyglądam jak imigrant”.

Cała trójka wylądowała wówczas na dywaniku u dyrektora, który krzyczał tak, że dudnienie było słychać na korytarzu. Na dodatek podczas szarpaniny chłopakom wypadły tabletki z kodeiną, przez co mieli niemałe kłopoty. Tylko Krystynie się upiekło, nie było bowiem tajemnicą, że pracę dyrektorowi załatwił ojciec Jarka.

Innym razem Rysiek symulował chorobę przez cztery tygodnie i pewnie uszłoby mu to na sucho, gdyby nie fakt, że chwalił się na portalach społecznościowych zdjęciami z eskapady po stu trzydziestu krajach, na których to albo dosiadał rubikonia, albo robił sobie „selfie” z sześcioma królami. Niestety nie pomogło mu to w zdaniu do następnej klasy i z tego co wiem zrezygnował z edukacji. Ponoć zajął się proponowaniem „chwilówek”.

Najbardziej zapadła mi w pamięć sytuacja, gdy przez wzmożone kontrole w toaletach nie można było swobodnie zapalić papierosa na przerwie. W związku z tym przed szkołą, organizowane były nawet pikiety w obronie wolności uczniów (tak naprawdę chodziło im o nowe etaty dla nauczycieli, którzy zostali dyscyplinarnie zwolnieni po tym, jak wyszło na jaw, że kultywowali proces rusyfikacji na terenie kraju). Pomysł protestów był iście żałosny. Prowadzący zyskał nawet przydomek „Cudoka na kiju”*, ale wróćmy do głównego wątku…

Spotkałem na korytarzu koleżanki ze starszego rocznika, które zaproponowały bezpieczne miejsce na zapalenie papierosa. Zeszliśmy wspólnie do piwnicy i muszę przyznać, że korytarz wyglądał jak wnętrze opuszczonego szpitala psychiatrycznego, co wzbudzało we mnie nieskrywany niepokój. W pewnym momencie zza winkla wychyliło się coś na kształt krasnala i jeśli mam być szczery, wrzasnąłem jak “Rzepa” na Beti. Koleżanki z kolei wybuchły śmiechem, okazało się bowiem, że ów krasnal ma na imię Piotr i jest szkolnym palaczem. Pomieszczenie w którym urzędował, wyglądało jak pokój nastolatka z lat dziewięćdziesiątych, ale niezaprzeczalnie miało swój klimat. W powietrzu unosił się zapach marihuany, w rogu pokoju zaś spał jakiś otyły mężczyzna. Od Pana Piotra dowiedzieliśmy się, że to były dyrektor – Pan Olek, który lubi sobie tu wpaść, powspominać i wypić pół litra Stolicznej na dobry początek dnia.

Palacz okazał się bardzo sympatycznym, wyluzowanym facetem i wbrew stereotypom, był jednym z najbardziej merytorycznych postaci naszej szkolnej społeczności. Nieraz jeszcze zdarzało mi się go odwiedzać, a moja ostatnia wizyta miała miejsce po rozdaniu świadectw, kiedy to pan Piotrek poczęstował mnie medyczną marihuaną. Z tego co mówił, dostał ją od szkolnej pielęgniarki – PANA Anny, która miała niepokojąco dużo włosów na nogach.

Muszę przyznać, że lata spędzone w liceum wspominam z wyjątkowym sentymentem. Nie brakowało tam bowiem ciekawych ludzi, od których wiele się nauczyłem, oraz wydarzeń dzięki którym zbierałem życiowe doświadczenie . Nie ukrywam, że bywało iście groteskowo, ale czego spodziewać się po miejscu, którego patron okazał się być zwykłym, cienkim bolkiem.

*”Cudok na kiju”, to nic innego jak wykonany z twardego kartonu pajac.