„Kim jest Aleksandra Dulkiewicz, kandydatka na prezydentkę Gdańska”? – pytają charakterystycznym dla siebie językiem polit-poprawnej nowomowy Wysokie Obcasy. My z kolei pytamy i odpowiadamy, kim kandydatka na prezydenta Gdańska na pewno nie jest.

Model na rzecz równego traktowania

Do uzupełniających wyborów o fotel włodarza miasta idzie z programem swego poprzednika. Kontynuacja niewątpliwie „postępowego” kursu obranego przez Adamowicza, wiąże się z rychłym podpisem pani Dulkiewicz pod programem o nazwie Model na rzecz równego traktowania. O ile pewne diagnozy oraz stawiane w dokumencie cele są pożyteczne i uzasadnione (np. aktywizacja seniorów, pomoc niepełnosprawnym), albo mogą się takimi wydawać, to już niektóre rekomendacje, zadania i formy ich wdrażania, łagodnie mówiąc, powinny budzić niepokój. Szczególnie u rodziców. A już na pewno powinny wywołać naturalny sprzeciw i obowiązkową reakcję konserwatystów wszelkiej maści.

Dziś, bardziej niż chyba kiedykolwiek, aktualna pozostaje myśl Konfucjusza, że „naprawę państwa należy rozpocząć od naprawy pojęć”. Nad pojęciami, nad językiem, w obecnym momencie dziejowym panuje „postępowa” lewica. Na Zachodzie dominuje niepodzielnie, w Polsce w znacznym stopniu, dzięki czemu zdolna jest forsować pożądane przez siebie treści, pod szczytnie brzmiącymi hasłami. Model na rzecz równego traktowania pełen jest więc górnolotnych, szlachetnych sformułowań o wzajemnym szacunku, tolerancji czy solidarności. Wzniosłe antydyskryminacyjne hasła i odmieniana przez wszystkie przypadki legendarna „równość”, nacelowane zostały na wywołanie pozytywnych emocji u odbiorcy, w skutek czego ma on a priori uznać podrzucone treści za słuszne, nawet ich nie analizując. Jednak rzeczywiste cele pionierskiego w Polsce Modelu bardzo daleko odbiegają od oficjalnie deklarowanych. Część, ale tylko część z nich, pozwala uchwycić uważna lektura dokumentu. Być może właśnie dlatego liczy on 98 stron. Natomiast praktyczne skutki tego typu programów można zaobserwować na przykładzie zdegradowanych kulturowo, rozkładających się państw zachodnioeuropejskich.

Nie ma sensu szerzej pochylać się nad zawartymi w Modelu sloganami typu: „Wierzymy, że każdy człowiek ma taką samą wartość i każdy jest równy pod względem swej godności”. Serio? Pięknie to brzmi, ale czy w takim razie OTUA zdaniem twórców dokumentu reprezentuje swoim majestatem taką samą wartość jak dajmy na to Albert Maria Forster? – namiestnik Gdańska okresu hitlerowskiej okupacji. Z drugiej strony razi do obrzydzenia wpompowana w tekst feministyczna nowomowa: „mieszkańcy i mieszkanki”, „gdańszczanie i gdańszczanki”, „każdemu i każdej”, „wyznawców i wyznawczyń”, „członków i członkiń”, „ekspertów i ekspertek”, „dyrektorów i dyrektorek”, „respondenci i respondentki”, „autorzy i autorki”, „cudzoziemcy i cudzoziemki”. I tak w każdym niemal przypadku. Czyta się to okropnie. Ale to tylko towarzyszące nieuchronnemu „postępowi” lingwistyczne niuanse. Przejdźmy do rzeczy.

W służbie rewolucji

W praktyce Model na rzecz równego traktowania pod szczytnymi hasłami równości szans i przeciwdziałania dyskryminacji, w sposób systemowy narzuci kolejne elementy tolerancji represywnej oraz podniesie poziom paranoi poprawności politycznej (Czytaj więcej). W dłuższej perspektywie chodzi nie o równe traktowanie kogokolwiek, lecz o uprzywilejowanie ściśle wyselekcjonowanych pozaheteroseksualnych mniejszości, ponieważ pełnią one rolę współczesnego proletariatu w dewastującej zachodnią cywilizację nowoczesnej rewolucji (anty)kulturowej (Czytaj więcej).

Kilkadziesiąt — stowarzyszenie Odpowiedzialny Gdańsk wskazuje, że około 40 — ze 179 zawartych w Modelu rekomendacji, nie traktuje o wyrównywaniu czegokolwiek, tylko wprost wzywa do promocji ideologii Gender. W ramach tzw. polityki „równościowej” Miasto Gdańsk zamierza m.in. współorganizować i promować szeroko rozumianą działalność środowisk LGBT. Wsparcie otrzymają istniejące oraz nowo powstałe tęczowe instytucje i organizacje. Chcą, czy nie chcą, świadomi, czy nie, gonitwę za zachodnimi wzorcami „postępu” sfinansują rzecz jasna wszyscy gdańscy podatnicy. Nie tylko miłośnicy tęczyzmu-genderyzmu. Z informacji jakie przedstawił Marek Skiba podczas debaty z Grzegorzem Braunem wynika, że koszty sięgną co najmniej 12 milionów zł. rocznie.

„Wasze dzieci będą takie jak my”

Największe zagrożenie związane z wdrożeniem Modelu dotyczy tzw. „edukacji” seksualnej. Musi ona bowiem spełniać standardy „edukacji” seksualnej Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). Te z kolei, od lat 90 XX wieku narzucane są Europejczykom przez rządy i organizacje międzynarodowe takie jak: ONZ, UE i WHO, w ramach oficjalnej polityki społecznej nazwanej gender mainstreaming. Mówiąc wprost, pod profesjonalnie brzmiącym pojęciem „edukacji’ seksualnej kryje się seksualizacja dzieci. Kiedy klasyczny marksizm mutował w kulturowy, pojawiło się zapotrzebowanie na kadry, które obsłużą nowy proletariat już od najmłodszych lat. Co przytomniejsi młodzi oficerowie i oficerki frontu ideologicznego „postępu” znaleźli łatwy sposób na życie. Tak powstał kolejny fikcyjny zawód tzw. seksedukator. Teraz seksedukatorzy i oczywiście seksedukatorki masowo wejdą do gdańskich szkół, by wzorem swoich zachodnioeuropejskich prekursorów wytresować młode pokolenie na nową modłę. Za pomocą inżynierii społecznych wyspecjalizowane neomarksistowskie agendy będą indoktrynować dzieci i młodzież, zaburzając ich prawidłowy rozwój. Nieprzypadkowo epatowanie seksualnością przewidziane zostało właśnie na okres, w którym człowiek nabywa zdolność uczenia się i tak bardzo potrzebuje niezbędnej do przyswajania wiedzy koncentracji. Kiedyś szkoła uczyła, dziś przeobraża się w pralnię mózgów, produkującą nowy typ człowieka – zrewoltowany, słabo wykształcony, a więc łatwy do kontrolowania motłoch. „Wasze dzieci będą takie same jak my”. To prowokacyjne hasło pojawia się na tzw. paradach równości. Proszę nie traktować go dosłownie. Przesłanie jest następujące – będą rewolucjonistami tak samo jak my, ponieważ to my je „wychowamy”.

Niezdrowe standardy ZdrovveLove

Już w zeszłym roku, a więc wtedy, kiedy pani Dulkiewicz była wiceprezydentem, Ratusz gdański wydał i rozesłał na warsztaty szkolne 16-stronicową ulotkę zatytułowaną ZdrovveLove (Czytaj więcej). Czytamy w niej m.in. „WHO mówi, że edukacja seksualna dziecka powinna zacząć się przed 4 rokiem życia”. Wobec tej grupy wiekowej zaleca się: „Rozwijanie świadomości różnorodności w obszarach: ciała, związków, rodziny, stylów życia” oraz „Doświadczanie radości i przyjemności w poznawaniu własnego ciała, w tym przyzwolenie na dotykanie miejsc intymnych”. Przedział 4-6 lat: „Świadomość własnej tożsamości seksualnej”, „Informacje o różnych koncepcjach rodziny”. Dla wieku 6-9 lat: „Wybory dotyczące rodzicielstwa, ciąży, płodności i adopcji”, „Różne metody antykoncepcji”, „Wprowadzanie pojęć „akceptowalne współżycie za zgodą obu stron”, „Seksualne prawa dzieci”, „Szacunek wobec różnych stylów życia, wartości i norm”. W dalszych przedziałach wiekowych jest jeszcze „nowocześniej”.

Dobra mina do złej gry

Autorzy Modelu zapewniają, że zajęcia i warsztaty z zakresu „edukacji” seksualnej będą odbywały się wyłącznie „za wiedzą i zgodą rodziców”. Warto wobec tego podkreślić, że identycznie zaczynało się w Europie Zachodniej. Dziś rodzice nie mają już prawie nic do powiedzenia w kwestii edukacji swoich dzieci, a lekcje „wychowania” seksualnego zgodne ze standardami WHO są najczęściej obowiązkowe. Wolno je popierać, albo milczeć. Rodzice usiłujący zmienić ten stan rzeczy mają przeciwko sobie nie tylko zastępy zacietrzewionych aktywistów, którzy wywęszą homofoba za każdym krzakiem, ale także cały aparat państwa. Za krytykę ideologii Gender można mieć poważne kłopoty, z zarzutami karnymi za słynną „mowę nienawiści” czy odebraniem dziecka włącznie. Dzieje się tak, ponieważ w efekcie „Długiego marszu przez instytucje” (Czytaj więcej), zachodnioeuropejscy neomarksiści przejęli niemal całkowitą kontrolę nad kluczowymi instytucjami życia społecznego. Opanowali szkolnictwo, media, centra kultury, organizacje pozarządowe, instytucje prawne, wdarli się nawet do kościoła. Czy chcemy znaleźć się w tak rozpaczliwej sytuacji? W Polsce to również już się powoli zaczęło, i to dobre kilka lat temu. Świeżym, drastycznym przykładem jest warszawska Karta LGBT+ forsowana przez prezydenta Trzaskowskiego. Jesteśmy jednak na etapie, na którym zdecydowanie możemy się jeszcze obronić, jeśli nie zbagatelizujemy zagrożenia. Jeśli kontrreakcja będzie zdecydowana, odważna, wielopłaszczyznowa. I jeśli nie będziemy panicznie bać się oskarżeń o rzekomą „ksenofobię”, „homofobię”, „transfobię” i Bóg wie, co oni jeszcze wymyślą.

Tolerancja — nawiasem mówiąc — polega na respektowaniu prawa do odmienności i odstępstw od normy, ale nie podważa samej normy. Zasadniczo we współczesnym, cywilizowanym świecie nie ma już problemu braku tolerancji dla osób LGBT. Mimo to, zawodowi aktywiści tychże środowisk rzucają na prawo i lewo oskarżeniami właśnie o nietolerancję, zaś na brak podporządkowania wielokroć reagują agresywnie. W istocie domagają się nie tolerancji, lecz bezdyskusyjnej akceptacji swoich zachowań, tzn. uznania ich za normę. Chcą wymusić afirmację. Domagają się zmiany poglądów większości społeczeństwa, na takie jakie im odpowiadają. Mamy uznać ideologię Gender za naukę, przyjąć jej teorie i zachwycać się osiągnięciami.

Nie oczekuję wiary na słowo. Zachęcam żeby przeczytać i koniecznie zajrzeć do standardów WHO w zakresie „edukacji” seksualnej, bowiem znajdują się tam źródła obłędu, który na poważnie zaczynają małpować tutejsi politycy. A najlepiej po prostu skonfrontować założenia seksedukacji z rezultatami uzyskiwanymi w krajach Zachodniej Europy.

Kim nie jest Aleksandra Dulkiewicz

Aleksandra Dulkiewicz, w przeciwieństwie do swoich kontrkandydatów: Grzegorza Brauna i Marka Skiby, zamierza podpisać i wdrażać Model na rzecz równego traktowania. W związku z tym uważam, że myli się Rafał Kalukin, który na łamach Polityki nazywa następczynię Adamowicza „gdańską konserwatystką”. Być może jest to spowodowane faktem, że w młodości należała ona do organizacji o nazwie Młodzi Konserwatyści i sympatyzowała z Margaret Thatcher. Ponadto nie wstydzi się swojej wiary, co jest bardzo niepopularne w kręgach pałających płomienną miłością do tolerancji i nowoczesności. Przyczynę widziałbym jednak gdzie indziej, mianowicie w pogłębiającym się chaosie semantycznym. Wokół pojęcia konserwatyzmu narosło tak wiele nieporozumień, że w niektórych regionach Europy nie znaczy ono już kompletnie nic. U nas jeszcze coś znaczy, ale też już coraz mniej. Jednak każdy, kto ma minimalne choćby pojęcie o konserwatyzmie wie, że jest on przeciwstawny względem każdorazowych projektów rewolucyjnych, a taki właśnie charakter ma Model na rzecz równego traktowania. Grupy lobbingowe LGBTQxyz, które staną się jego beneficjentami, torpedują właśnie te odwieczne prawdy, źródła porządku, wartości i zasady, które konserwatyści (we właściwym tego słowa znaczeniu) zobligowani są chronić i przekazywać następnym pokoleniom, ponieważ sprawdziły się na przestrzeni procesu dziejowego. Okazały się dobre i cenne, a wywodzą się z prawa naturalnego. Konserwatysta instytucje takie jak: rodzina, małżeństwo, macierzyństwo czy ojcostwo, zalicza do niezmiennych w czasie. Postawa konserwatywna cechuje się przekonaniem, że zadaniem szkoły jest nauczanie, a do rodziców należy wychowywanie potomnych. Państwo nie jest ani od jednego, ani od drugiego. Stopniowe eliminowanie władzy rodzicielskiej stało się zaś wyróżnikiem tych krajów, w których siły „postępu” zepchnęły konserwatystów do głębokiej defensywy. Tam, upaństwowionym dzieciakom legendarną „równość” aplikują do głów macherzy i macherki od standardów „edukacji” seksualnej według WHO.

Aleksandra Dulkiewicz jest zdecydowaną faworytką wyborów uzupełniających, w związku z czym Model na rzecz równego traktowania najprawdopodobniej wejdzie w życie. Kandydatce miejscowego establishmentu oczywiście bardzo daleko do sfanatyzowanych ideologów „postępu” czy realizujących ich szaleńcze wymysły brukselskich mandarynów, niemniej jednak dla stale rosnącej w Polsce neomarksistowskiej forpoczty takie eksperymenty to prawdziwa woda na młyn. Wypada zatem zaprotestować przeciwko temu, by na potrzeby umiarkowanego elektoratu, kreować na konserwatystkę osobę, która nie dość, że nie stara się bronić tradycyjnego porządku przed rewolucyjnymi zmianami, to jeszcze lada moment zostanie ich twarzą.