Prezydent jest w III RP dziwnym organem władzy wykonawczej. Nominalnie to pierwsza osoba w państwie. Posiada silną legitymizację płynącą z bezpośredniego wyboru przez obywateli. Jednak jego prerogatywy są ograniczone.

W naszym kraju co jakiś czas odżywają dyskusje na temat ewentualnej zmiany systemu parlamentarno-gabinetowego na prezydencki, w którym głowa państwa nie tylko byłaby pierwszą osobą w państwie, ale też realnie wpływała na rzeczywistość. Bardziej pasowałoby to do bezpośredniego wyboru, pozwalając na stworzenie jednego, ale za to silnego ośrodka władzy wykonawczej. Oszczędziłoby to nam w przyszłości wątpliwych przyjemności oglądania sporów o krzesła czy samoloty, umożliwiając jednocześnie sprawniejsze zarządzanie państwem. Tyle w teorii.

W sytuacji permanentnej wojny wewnętrznej o władzę pomiędzy dwoma postsolidarnościowymi stronnictwami politycznymi jest to nieprawdopodobne, gdyż nie da się uzyskać zmiany konstytucji bez zgody obu stron sporu. Każdy z obozów chciałby zrealizować przy tym swój interes i jednocześnie przeszkodzić przeciwnikowi. Jakość ustroju nie ma znaczenia. Liczy się to, czy partie mogą żerować na pieniądzach podatnika. Dopóki PiS i PO nie znikną ze sceny politycznej, będziemy się gzić w tym, co funduje nam Konstytucja z 1997 roku.

Prezydenci RP to galeria postaci różnych. Próżno jednak w niej szukać ludzi wybitnych, którzy znacząco na plus wpłynęli na naszą historię. Raczej każdy z nich ma na sumieniu swoje błędy i zaniechania. Jedynie Gabrielowi Narutowiczowi nie można stawiać zarzutów, gdyż pełnił on swój urząd ledwie kilka dni. Największe możliwości działania na rzecz dobra narodu mieli Ignacy Mościcki i Wojciech Jaruzelski. Pierwszy posiadał rozległe uprawnienia przed II wojną światową. Mógł więc realnie wpłynąć na zmianę polityki państwa, ratując je przed tragedią. Drugi, także przed zostaniem prezydentem, mógł, obserwując zwijanie się sowieckiego imperium, w dobie transformacji ustrojowej przejść na stronę obywateli, zmieniając ich los. Nie uczynił jednak tego, zostając zapamiętanym jako pachołek Moskwy w Warszawie.

Obecny prezydent szedł do wyborów w 2015 roku z hasłem Dobrej Zmiany. Według deklaracji miała ona polegać również na większej niezależności głowy państwa od jego macierzystej partii. Andrzej Duda wiele mówił o byciu prezydentem wszystkich Polaków. Jednak jego uzależnienie od środowiska politycznego jest aż nazbyt widoczne. Nie posiada on żadnego zaplecza, które nie byłoby powiązane z obozem rządzącym. Został w końcu wyciągnięty z trzeciego czy czwartego szeregu PiSu przez prezesa. Często odwołuje się do mitu testamentu politycznego Lecha Kaczyńskiego.

W kwestiach ważnych tylko raz przeciwstawił się własnemu obozowi, wetując w 2017 roku ustawy o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa. Poza tym lojalnie wspierał Dobrą Zmianę, żyrując jej ustawy czy ułaskawiając byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego. Ostatnio próbowano mu zrobić lifting przy okazji przekazania dwóch miliardów zł mediom rządowym, odsuwając prezesa Kurskiego w cień, z którego dalej decyduje o linii redakcyjnej TVP.

Prezydent próbował nieudolnie kreować swoją niezależność, czego przykładem była próba zorganizowania referendum konstytucyjnego. Pojawiły się w nim pytania o wpisanie do ustawy zasadniczej wszystkich istotnych osiągnięć III RP, a więc członkostwa w UE i NATO oraz wypłat 500+ i utrzymania wieku emerytalnego. Bez wsparcia własnej partii matki owa inicjatywa zmarła śmiercią naturalną.

Zresztą w ustroju demokratycznym głowa państwa nigdy nie była i nie może być prezydentem wszystkich obywateli. To hasło jest jedną wielką ściemą. Obieralny prezydent zawsze będzie mniej lub bardziej powiązany czy zależny od swojego środowiska. Jeden będzie jego liderem, a drugi przedstawicielem. Ale każdy pojedzie na jego szyldzie i aparacie organizacyjnym. Kto by nie zwyciężył w wyborach, będzie nie prezydentem wszystkich Polaków, a tylko swoich wyborców. Bliższa jest ciału koszula. Stąd troska przede wszystkim o swoich. Do tego druga cześć wyborców będzie darzyć taką głowę państwa co najmniej niechęcią tylko dlatego, że to nie ich kandydat zwyciężył.

Sytuacja z majowymi wyborami to pokazuje. Rząd wprowadził stan epidemii i ogranicza przemieszczanie się obywateli. Nie zamierza jednak przekładać terminu prezydenckiej elekcji. Korzystając ze specustawy o walce z koronawirusem, rząd właściwie prowadził stan nadzwyczajny bez jego konstytucyjnego zadeklarowania, co znacząco ułatwia mu życie. Nie mamy do czynienia z normalną kampanią wyborczą. Korzysta na tym urzędujący prezydent. Obóz rządowy i jego media lansują Andrzeja Dudę na męża stanu zatroskanego o los obywateli, który próbuje im pomóc na tyle, na ile może. Ekspozycja medialna jego kontrkandydatów jest o wiele mniejsza, niż miałoby to miejsce w normalnej sytuacji. Dlatego przenieśli swoje kampanie do internetu.

KO z niezrozumiałych dla mnie powodów zdecydowała się wystawić żeńską wersję Bronisława Komorowskiego, która każdą kolejną wypowiedzią zmniejsza swoje szanse na zwycięstwo. To, że uzyskała w wyborach parlamentarnych bardzo dobry osobisty wynik, pokazuje tylko, jak bardzo głupim ustrojem jest republika demokratyczna. Ostatnio Kidawa-Błońska zawiesiła swoją kampanię, nawołując do bojkotu wyborów. Sądząc z jej dotychczasowych popisów oratorskich, na milczeniu może tylko skorzystać.

PSL wraz z ostatkami Kukiza wytypowali na swojego kandydata lidera ludowców Władysława Kosiniaka-Kamysza. Stara się on, podobnie jak i jego blok polityczny, prezentować jako racjonalna, merytoryczna opozycja, gotowa do współpracy z każdym dla dobra publicznego. Próbuje w ten sposób rozszerzyć elektorat, powoli ustępując ze wsi, gdzie mocno okopał się PiS, na mieszkańców miast o poglądach centrowych. To duża zmiana w stosunku do linii oryginalnej KO (do której należał i PSL) z wyborów do europarlamentu. Wówczas orężem członków KO były kwestie światopoglądowe – lewicowa obyczajowość, która niekoniecznie przemawiała do elektoratu PSL. Ale nie od dziś wiadomo, że ludowcy kalkulują na zwycięstwo swojego koalicjanta. Jego program polityczny jest im obojętny.

Krzysztof Bosak został kandydatem Konfederacji, wygrywając prawybory. Na finiszu pokonał Grzegorza Brauna, uzyskując poparcie Artura Dziambora. Ostatni zjazd wyborczy obnażył słabości wolnościowego skrzydła Konfederacji, które nie popierało do końca własnego kandydata, co spowodowało oburzenie wśród jego zwolenników. Mimo takiego początku kampanii dziś Krzysztof Bosak prezentuje się jako merytoryczny kandydat, co było widoczne w trakcie ostatniego posiedzenia Sejmu. Jego szanse na wejście do drugiej tury są raczej iluzoryczne. Jednak w przypadku majowego mobilizacji jego wyborców lub ostrej recesji i przełożenia wyborów łatka kandydata antysystemowego może skutkować sporym wzrostem poparcia.

Patrząc na kandydata Lewicy, ciężko nie odnieść wrażenia, że mogła ona wybrać kogoś bardziej merytorycznego i mniej kontrowersyjnego. Zdecydowanie się na kandydata, którego jedynym programem jest dostosowywanie ustroju państwa do własnych preferencji seksualnych, nie przyniesie jej sukcesu. Już widzę tych starych PZPRowców ochoczo popierających Roberta Biedronia. A mogli wybrać mądrzej. Przykładowo Adrian Zandberg ma przynajmniej jakiś program. Głupi, bo chodzi przecież o budowę nad Wisłą prawdziwego socjalizmu, ale ma. Szymon Hołownia za to najbardziej przypomina Ryszarda Petru. Pojawił się właściwie znikąd i od razu pompowano mu sondaże jak kiedyś Nowoczesnej. I tak jak o słynnym doktorze ekonomii nie można o nim powiedzieć niczego, co by nie było śmieszne.

Zobaczymy, czy wybory odbędą się w terminie. Pewne sygnały wskazują, iż Dobra Zmiana prze do tego za wszelką cenę. Zalicza się do nich forsowanie głosowania korespondencyjnego najpierw dla ludzi powyżej 60 roku życia i objętych kwarantanną, a teraz wszystkich. Do tego dochodzą ostatnie wypowiedzi prezydenta Dudy („Jeżeli są warunki do tego, żeby chodzić normalnie do sklepu, to są i warunki do tego, żeby pójść do lokalu wyborczego, z zachowaniem odpowiednich środków ostrożności”), marszałka Terleckiego (groźba wprowadzenia zarządów komisarycznych do samorządów) oraz marszałek Witek („ stan nadzwyczajny nie może być też pretekstem do podważenia demokratycznego aktu wyborczego”).

Mogłoby to oznaczać, że obóz rządzący wie, iż jest źle i będzie tylko gorzej. Recesja przyniesie ogromne bezrobocie oraz przetasowanie na scenie politycznej, co może nie tylko osłabić, ale i trwale odsunąć od władzy Dobrą Zmianę. Dlatego też wybory muszą się odbyć w terminie. Trzeba wycisnąć z elektoratu tyle, ile się da. Stąd tak ważne są zapowiedzi utrzymania 500+ i wypłat trzynastek.

Z drugiej strony PiS może tylko starannie podgrzewać atmosferę sporu politycznego. W odpowiednim momencie rząd ogłosi wprowadzenie stanu nadzwyczajnego, co automatycznie przesunie wybory. Chodziłoby wtedy tylko o zbicie kapitału politycznego na sporze, mobilizację własnego elektoratu i osłabienie opozycji. Dużo zależałoby wówczas od tego, jak zachowa się opozycja, na ile zrobi to, czego życzyłby sobie obóz rządzący.

Nie wiem, czy Dobra Zmiana ma jakiś dalekosiężny plan. Może jej politycy są przerażeni zagrożeniem, mając świadomość skali zbliżającego się kryzysu, i właśnie w tej chwili radzą na Nowogrodzkiej nad tym, co zrobić. Czy zagrać na zwycięstwo Andrzeja Dudy tu i teraz, choćby i po trupach. Czy może liczyć na słabą pamięć wyborców. Kryzys kryzysem, ale jak człowiek wyjdzie z domu i wreszcie odetchnie świeżym powietrzem, to w końcu o wszystkim zapomni. Przecież zostało nam jeszcze trochę czasu do kolejnych wyborów. Możemy znów obiecać ludziom programy socjalne na kredyt. Przecież wyborca szybko zapomina. Przekonał się o tym Leszek Miller. Po porażce SLD w 2005 znalazł się na marginesie polityki. Startował nawet  bez sukcesu z list Samoobrony Leppera. Po paru latach wrócił na fotel przewodniczącego SLD. A dziś jest zadowolonym europosłem. Wszak prawdziwych mężczyzn poznaje się po tym, jak kończą.