Przez ostatnie kilka dni emocjonowano nas tym, czy koalicja rządowa się rozpadnie. Przedstawiano zderzenie dwóch Jarosławów – Kaczyńskiego i Gowina, którzy spierają się o to, czy można przeprowadzić wybory prezydenckie w terminie majowym. Przyszłość Dobrej Zmiany zawisła na włosku. Rozważano rozmaite scenariusze.

Okazało się, że wbrew temu, co mogliśmy po wielekroć usłyszeć z ust przedstawicieli władzy, prawdziwym powodem unikania przełożenia wyborów nie była dbałość o  stabilność państwa w czasie kryzysu, obawa o ewentualne naruszenie konstytucji czy konieczność zwiększenia restrykcji przy wprowadzeniu stanu nadzwyczajnego. Decydować miał strach przed bankructwem państwa, które nie podołałoby trudom wypłat przedsiębiorcom odszkodowań w przypadku wprowadzenia stanu nadzwyczajnego. Usłyszeliśmy o tym z ust Jarosława Gowina. Najpierw na taśmie z wideokonferencji, która pojawiła się wczoraj w mediach. A dziś na żywo, na konferencji prasowej, podczas ogłoszenia dymisji wicepremiera. W podobnym tonie wypowiedział się też minister Sasin [Zob.].

Rzeczywistość zaprzeczyła uprzednio artykułowanym przez obóz rządzący zapewnieniom o świetnej sytuacji finansów państwa. Do czasu epidemii Dobra Zmiana chwaliła się zrównoważonym budżetem, uzyskanym jednorazowo w roku wyborczym dzięki kreatywnej księgowości i sięgnięciu po kasę z OFE. Jej zaplecze propagandowe kładło szczególny nacisk na to, że państwo jest wypłacalne w kontekście programów socjalnych: 500+, trzynastek i czternastek, w co wątpiła opozycja. Epidemia i widmo straszliwej recesji urealniły stan finansów państwowych. Pudrowanie budżetu nie będzie już możliwe w tej skali, co wcześniej. Politycy musieli więc zacząć mówić prawdę.

Zaplecze medialne Dobrej Zmiany ogrywa już temat bankructwa państwa w związku z ewentualną koniecznością wypłat odszkodowań za wprowadzenie stanu nadzwyczajnego. Obecnie straszy obywateli tym, że większość pieniędzy trafi do zagranicznych korporacji. Tymczasem premier kreślił dziś przed nami w Sejmie perspektywę wprowadzenia nowych podatków i walki z rajami podatkowymi. Środki pozyskane w ten sposób miałyby oczywiście zostać przeznaczone na walkę z koronawirusem.

Wystąpienie Mateusza Morawieckiego doskonale obrazuje stosunek władzy do obywateli i ich pieniędzy. Mamy kryzys. Jest ciężko i będzie ciężej. Nie mamy tyle pieniędzy, ile trzeba, ale wprowadzimy nowe podatki i będzie dobrze. Do tego można by streścić dzisiejszy przekaz szefa rządu.

Gdyby PiS prowadził przez 5 lat swoich rządów racjonalną politykę finansową, sytuacja wyglądałaby trochę lepiej. Chcieli wspierać polskie rodziny. Bardzo dobrze. Tylko czemu nie przez obniżki podatków, ewentualnie ulgi podatkowe. Można było to połączyć z redukcją biurokracji, uproszczeniem i ogólną zmianą przepisów podatkowych tak, aby obywatel stojący przed odpowiednim urzędnikiem nie był wiecznie o coś podejrzany. Żeby w końcu to urzędnik był sługą podatnika, który go utrzymuje, i pomagał mu, zamiast przeszkadzać.

Dobra Zmiana postępowała inaczej. Wolała zwiększać wydatki publiczne, a nie je ciąć. Podwyższała podatki i rozbudowywała aparat biurokratyczny państwa. Wszystko po to, by zapewnić posady swojemu zapleczu politycznemu. Dlatego jest socjal, a nie obniżki podatków. Wymaga to obsługi większej liczby urzędników. Świadczeniobiorcy mają poczucie, że coś dostają od państwa. Do tego znaczna ich część woli nie pracować, utrzymując się dzięki PiSowi z państwa.

W ten sposób przejedzono dobrą koniunkturę. Gdy kryzys wali do drzwi, rząd mówi nam, że nie ma pieniędzy na ratowanie gospodarki. Jednocześnie utrzymuje wprowadzone programy socjalne. Setki tysięcy ludzi w sektorze prywatnym tracą właśnie pracę. Tymczasem urzędnicy nie mają powodów do obaw. Przecież premier zapowiedział nowe podatki. Ktoś będzie je musiał pobrać i rozdysponować.

Rząd postępuje niesprawiedliwie. W praktyce bardzo poważnie ogranicza lub zakazuje prowadzenia działalności gospodarczej wielu przedsiębiorcom. Każe płacić podatki, jakby wszystko było po staremu. Na koniec nie sięga po instrument prawny, który zapewniłby przedsiębiorcom odszkodowania. W zamian oferuje betonową tarczę antykryzysową. W ten sposób skazuje wiele miejsc pracy na zagładę. Ale najważniejsze, żeby wypłacić seniorom, którzy posiadają stabilny dochód, trzynastki przed wyborami prezydenckimi.

Wszystko dla dobra Polski, tj. Polski Prawej i Sprawiedliwej. W rządowej telewizji odpowiednio się to naświetli. Tak, żeby wszyscy zrozumieli. Gadające głowy powiedzą, że pracy nie ma, bo pazerni przedsiębiorcy nie chcą jej zapewnić. Na taki przekaz poszły miliardy. Już dziś rządowe media informują, że Polacy chcą głosować korespondencyjnie.

Manipulują sondażem, z którego wynika, że ponad pięćdziesiąt procent respondentów uważa, iż głosowanie korespondencyjne jest w kontekście epidemii bardziej bezpieczne niż zwykłe głosowanie. Nie bezpieczne, a bezpieczniejsze. Ale wniosek jest taki, że Polacy chcą głosować. Przecież Bawaria głosowała korespondencyjnie. Państwo rozumieją, Bawaria! To nic, że niedawno marszałek Terlecki mówił „my nie jesteśmy w […] Bundestagu, tylko w polskim parlamencie”. Ciemny lud wszystko kupi.

Na to liczy także Jarosław Gowin. Przez ostatnie 5 lat był filarem Dobrej Zmiany. Choć nie ze wszystkiego się cieszył, to jednak popierał projekty rządu, do którego do niedawna należał. Poparł też wprowadzenie do tarczy antykryzysowej głosowania korespondencyjnego dla obywateli powyżej 60 roku życia, co zostało uznane przez większość obserwatorów za forowanie wyborców PiSu.

Dziś podał się do dymisji, ogłaszając, że Porozumienie jest przeciw organizowaniu wyborów 10 maja. Jednocześnie zadeklarował, iż owo ugrupowanie (a wraz z nim i on), dla dobra państwa, pozostanie w koalicji rządowej. Odpowiadając na pytania dziennikarzy, Gowin stwierdził, że on sam zagłosuje przeciw przeprowadzeniu wyborów prezydenckich w maju w formie korespondencyjnej.

W ten sposób zobaczyliśmy w polskim parlamencie kolejny wałęsizm. Klasyczne: „jestem za, a nawet przeciw”. Nie pierwsze zresztą w karierze ustępującego wicepremiera. Uważa on, iż parcie rządu do wyborów w maju, gdy nastąpi szczyt zachorowań, jest szaleństwem. Dlatego podaje się do dymisji. Jednocześnie rekomenduje swojemu ugrupowaniu dalsze popieranie rządu organizującemu to szaleństwo. Czysta paranoja. Jest, ale nie jest. On wychodzi, ale partia, którą kieruje, zostaje. Oficjalnie w imię utrzymania stabilności w czasie kryzysu.

A może, gdyby Gowin chciał wyjść z partią, to wyszedłby sam. Może dla części członków Porozumienia ważniejsze są benefity wynikające z przynależenia do rządu. Za taką interpretacją przemawiałby wynik głosowania nad dodaniem do porządku dziennego obrad Sejmu projektu ustawy przewidującego przeprowadzenie majowych wyborów w trybie korespondencyjnym. Większość Porozumienia go poparła. A sam Gowin, wbrew temu co deklarował, wstrzymał się od głosu. Myśl goniła za myślą i dopędzić nie mogła. Część partii chce zostać w rządzie, część wierzy w lidera, a on sam stoi w rozkroku.

Nie chce odpowiadać za organizację wyborów w czasie epidemii. Wie, że to głupi pomysł. Zdaje sobie sprawę, iż nadchodzący kryzys może zmieść Dobrą Zmianę ze sceny politycznej. Kalkuluje więc, co mu się bardziej opłaca. Wyciągnięcie korzyści z pozostania w obozie rządzącym czy ucieczka z obierającego kurs na kolizję z górą lodową statku. W pierwszym głosowaniu wybrał rozwiązanie pośrednie. „Był za, a nawet przeciw”, wstrzymując się od głosu.

Ale nie był to koniec. W myśl znanej wszystkim parlamentarzystom Zjednoczonej Prawicy sentencji “trzeba anulować, bo przegramy” zarządzono drugie głosowanie. W nim wniosek przeszedł. Sam Jarosław Gowin nie zagłosował. Po raz kolejny pokazał, że nie może się zdecydować. Za to jego Porozumienie nie miało tylu wątpliwości.

Obecnie rysują się przed nami dwa scenariusze. Jeśli ustawa o głosowaniu korespondencyjnym przejdzie, to prawdopodobnie Senat przytrzyma ją miesiąc w zamrażarce. Przy założeniu natychmiastowego głosowania w Sejmie i uzyskania podpisu prezydenckiego PiS będzie miał legalnie ledwie parę dni na zorganizowanie wyborów drogą pocztową. Wspaniała recepta na chaos i problemy. Dobra Zmiana może też przygotować się wcześniej, co byłoby niezgodne z prawem, ale za to w jej stylu.

W takich wyborach Andrzej Duda prawdopodobnie, jeśli sytuacja epidemiczna nie ulegnie gwałtownemu pogorszeniu, zostanie wybrany na drugą kadencję, ale przy niskiej frekwencji. Będzie to skutkowało podważaniem jego legitymizacji. Już przed epidemią mieliśmy do czynienia z narodzinami dualizmu prawnego nad Wisłą. Kontrowersyjna elekcja prezydencka może to tylko pogorszyć. Jarosław Kaczyński może się jeszcze cofnąć i zdecydować o wprowadzeniu stanu nadzwyczajnego. Chyba, że pieniędzy już zaczyna brakować…