Nie wydaje się bitew, których można uniknąć. Nie wydaje się bitew, których nie można wygrać. Nie wydaje się bitew bez doskonałego rozpoznania terenu i przeciwnika. To trzy podstawowe zasady skutecznego prowadzenia wojny. Jak twierdzi Carl von Clausevitz – wojna jest jedynie przedłużeniem dyplomacji prowadzonym innymi środkami. Zasady te doskonale pasują również do polityki zagranicznej. Wydaje się, że Jarosław Kaczyński złamał je wszystkie i przegrał. Czy rzeczywiście?
Odpowiedź na to pytanie z pozoru nie mogłaby być prostsza. Jakże można w ostatniej chwili wystawić kontrkandydata (nawet tak inteligentnego jak Jacek Saryusz-Woski) i bez uzgodnień z całą resztą oraz negując dopływające zewsząd głosy, że Tusk ma wygraną w kieszeni, oczekiwać, że jednak wszyscy nas poprą? W tym świetle wybór Donalda Tuska na kolejną kadencję Przewodniczącego Rady Europejskiej bezsprzecznie jest wielką porażką PiS. Nie Polski, tylko partii rządzącej. Bo choć to partia Kaczyńskiego niepodzielnie rządzi w kraju i reprezentuje nas poza jego granicami, to utożsamianie interesu partii z interesem państwa właściwe jest tylko dla najtwardszego elektoratu jednej czy drugiej strony sceny politycznej. Wspomniane wyżej zasady tworzą podstawę strategicznego myślenia i planowania, tak niezbędnego w skutecznym prowadzeniu polityki zagranicznej. Opisywali je już najwybitniejsi przedstawiciele klasycznej myśli realistycznej od Tukidydesa począwszy, przez Sun Tzu, Machiavellego, po nadmienionego Clausewitza. Wybitny strateg – a za takiego duża część prawicy uważa Jarosława Kaczyńskiego – nie łamie żadnej z nich, a co dopiero wszystkich na raz. Wobec powyższego ocena wczorajszego starcia w Brukseli nie powinna budzić wątpliwości.
Jednak polityka to również gra pozorów. „Pośród lwów bądź jak lis, pośród lisów bądź jak lew” i „Przed silnym udawaj słabego, przed słabymi silnego” piszą do nas po włosku i wczesnochińsku autorzy „Księcia” i „Sztuki wojny”, zalecając stałe stwarzanie mylnego wrażenia odnośnie swojej wiedzy i zamiarów, by ostatecznie przeciwnika wywieźć w pole i pokonać. Polityczny determinizm, wyłaniający się z myśli realistycznej, dowodzi, że nikt nie zdobywa władzy przez przypadek. Zawsze jest to wypadkowa umiejętności, wiedzy i szczęścia danego polityka. Bez względu na nasze polityczne sympatie i antypatie należy uznać, że zarówno Donald Tusk, jak i Jarosław Kaczyński osiągnęli bardzo wiele w polityce właśnie dzięki wspomnianym przymiotom. Dlatego wydanie prostego wyroku w tej sprawie może być błędem. Należy spojrzeć głębiej. Ponieważ kluczem do zwycięstwa w systemie demokratycznym jest elektorat i jego zachowanie, to na niego powinniśmy skierować swój wzrok.
Walka o fotel szefa RE budowana była przez obie strony jako rozgrywka bardzo prestiżowa. Dlatego ostateczny wynik głosowania na brukselskim szczycie nie mógł nie wzbudzić dużych emocji. Narracja budowana przez samych zainteresowanych, jak i środki przekazu z nimi związane, nie pozostawiała złudzeń: oto toczy się bitwa o bardzo ważne międzynarodowe stanowisko. Sprowadzała się ona do dwóch podstawowych stwierdzeń: „Jak można nie poprzeć jedynego polskiego kandydata, który ma jakiekolwiek szansę zwyciężyć?” vs „Nie można poprzeć kandydata, który szkodzi Polsce, szkodzi Unii i któremu prawdopodobnie zostaną postawione zarzuty prokuratorskie!”. Politycy obu opcji, wspierani przez sympatyzujące z nimi kanały medialne, sukcesywnie podbijały stawkę. Tymczasem stanowisko Przewodniczącego Rady Europejskiej, choć dumnie brzmi, daje bardzo niewielkie pole manewru. Polega głównie na organizacji szczytów RE i planowaniu agendy tych spotkań. W dużej mierze jest to pozycja niezauważalna. Gdyby nie fakt, że rozgrywka dotyczyła Polaka, nasza opinia publiczna również nie byłaby nią zainteresowana. Przeciętny Francuz, Portugalczyk czy Chorwat ma zupełnie inne zmartwienia i zapewne nie zauważył, że Tusk został wybrany na drugą kadencję. Prawdopodobnie nie wiedzieli nawet, że pierwszą sprawował. Czy przeciętny Polak wie, z jakiego kraju pochodzi Jean-Claude Juncker? Śmiem twierdzić, że nie wie nawet, kto to jest. Czy „zwykły Kowalski” potrafiłby wymienić, jakie stanowisko w Komisji Europejskiej zajmuje obywatel Włoch? Myślę, że nie wie nawet jak się te stanowiska nazywają. I nie świadczy to wcale o politycznym analfabetyzmie obywateli Unii (choć go nie wyklucza), lecz o oderwaniu klasy polityczno-urzędniczej aparatu unijnego od potrzeb i zainteresowań zwykłych ludzi. Przy okazji obala to, histeryczną w swej zasadzie, opinię jakoby „cały ten cyrk ośmieszył nas w oczach Europy, przyniósł Polsce wstyd”. Nie można polityki rozpatrywać w kategoriach emocji, zwłaszcza takich. Owa narracja zaś przemawia do ludzi żyjących w kompleksie tego, co o nas sądzi mieszkaniec Zachodu.
Po tak przeprowadzonej akcji propagandowej zupełnie nie dziwi żywiołowość reakcji opinii publicznej w momencie ogłoszenia wyników. Internet zalała fala komentarzy, memów, gifów i filmików odwołujących się do szczytu w Brukseli. Przy okazji reakcje te pokazały po raz kolejny, że wielkim błędem jest próba racjonalizowania polityki. Trzeba przyznać, że w aktywności prym wiedli przeciwnicy PiS, będący w mniejszym lub większym stopniu zwolennikami kandydatury Tuska. Zgodnie z przewidywaniami odtrąbili wielki triumf, „zdegradowali” Jarosława Kaczyńskiego z pozycji „wybitnego stratega” do nic nie znaczącego „pionka”. To poniekąd bardzo ciekawe, że lider PiS zdołał wczoraj sprawić swoim przeciwnikom taką radość, nie oddając przy tym ani ułamka swojej władzy politycznej. I łatwość z jaką antypisowcy ferują wyroki oraz euforia, w jaką wpadli, odebrała im zdolność racjonalnej oceny sytuacji. Bo skoro „Tusk i tak miał to w kieszeni”, to jak można nazwać sukcesem coś, co było z góry przesądzone? Nad tym nikt po lewej/demoliberalnej stronie się nie zastanawia. Zbyt zajęta jest przeżywaniem egzaltacji po wyborze Tuska. Sam nowy-stary szef RE naturalnie ogłosił swój sukces, podziękował za wsparcie i nie omieszkał wtrącić paru uwag pod adresem polskiego rządu. Wszyscy zupełnie przy tym zapomnieli, że Tusk był szefem RE jeszcze gorszym od swojego poprzednika Hermana van Rompuy’a. Wyleciał z pamięci (o ile kiedykolwiek się w niej znalazł) fakt, że to za czasów Tuska Unia przeżywa najgłębsze kryzysy w swej historii i że mimo swych ograniczonych kompetencji były premier Polski nie zrobił nic, by te kryzysy zażegnać. Ba, zasadna jest nawet teza, że swoimi nieprzemyślanymi działaniami w sprawie narzucania kwot uchodźców zantagonizował znaczną część europejskiej opinii publicznej. Niektórzy twierdzą nawet, że wpłynął na nastroje Brytyjczyków przed referendum w/s wyjścia z UE. Nikt, komu zależy na spójności UE takich działań nie pochwali. Jednak zostało to bądź przemilczane, bądź wprost (acz niemerytorycznie) zanegowane przez zwolenników Donalda Tuska. Pojawiły się natomiast (zasadne) pytania :„Po co nam to było?”, „Dlaczego PiS się tak wyizolował?”. Wszystko to było łatwe do przewidzenia.
Zaskakująca była natomiast reakcja prawej strony/zwolenników PiS. Już krótkie przemówienie wygłoszone przez Jarosława Kaczyńskiego w Sejmie daje wiele do myślenia. Mimo teoretycznej porażki i prób zagłuszenia go przez posłów opozycji totalnej, na twarzy prezesa PiS malował się trudno skrywany uśmiech. Zupełnie jakby wszystko działo się po jego myśli. Potem nastąpił „backlash” w Internecie. Po początkowej ciszy prawej strony Internetu, nagle na portalach społecznościowych zaczęły się pojawiać różne wpisy ludzi związanych z prawicą. Wpisy w różny sposób tłumaczące, dlaczego PiS postąpił słusznie. W szybkim tempie zdobyły one duże poparcie wyrażane w dość entuzjastyczny sposób. W systemie „lajkokracji” nowych mediów takie trendy są oznaką konsolidacji grupy społecznej. Podstawowy argument pojawiający się po prawej stronie brzmi następująco :„Tym samym kurtyna opadła. Tusk został wybrany z poparciem obcych państw, a forsowany przez Niemcy.”. Oczywiście jest to prawdą. Jednak wnioski, jakie z tego wyciąga prawa strona, potrafią odbiegać od rzeczywistości, czy też być jej hiperbolą. W oczach elektoratu PiS/prawicy za Tuskiem od dawna ciągnęła się opinia polityka służalczego wobec naszego zachodniego sąsiada. Wyniki szczytu brukselskiego to potwierdzają. Dlatego…”Tusk jest Niemcem”. Memy sugerujące większe przywiązanie tożsamościowe Donalda Tuska do Niemiec niż do Polski stały się hitem sieci. Oczywiście po prawej stronie.
Kolejnym (zasadnym) argumentem jest stawianie pytania, którego jak ognia unika lewica: „Co dobrego Tusk zrobi dla UE”? I oczywiście tutaj również ludzie popuszczają wodze fantazji i twierdzą, że „teraz to już UE na pewno się rozleci. Tusk jest tak marny, że przez niego Unia przestanie istnieć”. Co ciekawe, zaraz potem pojawia się argument stojący w zasadniczej sprzeczności do poprzedniego: „Przecież on nic nie może. To nieważne stanowisko. Niech sobie je weźmie”. Wszystkie te argumenty noszą w sobie ziarno prawdy, lecz wnioski, jakie z nich ludzie wyciągają są wewnętrznie niespójne lub najzwyczajniej absurdalne. Nie da się jednak zaprzeczyć, że doprowadziło to do dużej konsolidacji prawicy. Podobnie jak Jarosław Kaczyński, Donald Tusk ma bardzo pokaźny negatywny elektorat. Dla szeroko pojętej prawicy utożsamia upadek ideałów oraz katastrofalną politykę wewnętrzną i zewnętrzną. Zatem skupienie się tego elektoratu wokół haseł antytuskowych było do przewidzenia. Jednak, żeby mogło dojść do takiej kumulacji, musiał wystąpić konflikt. Konfliktu by nie było, gdyby nie wystawienie polskiej – merytorycznie bardzo silnej – kontrkandydatury. To nie miałoby natomiast miejsca, gdyby nie decyzja Jarosława Kaczyńskiego. Osiągnął więcej, niż by mógł nie wystawiając kontrkandydatury Saryusza-Wolskiego. Sprawił, że znaczna część prawicowego elektoratu, który niekoniecznie lubi samego Kaczyńskiego, skupiła się wokół decyzji rządu RP, reprezentowanego przez PiS. Kaczyński bardzo dobrze wie, jak duży jest jego negatywny elektorat. Wie, że ludzie żywiący do niego niechęć czy nawet pogardę, bez względu na wszystko odtrąbiliby sukces Tuska. Natomiast istniała obawa, że poparcie dla Donalda Tuska ze strony PiS odebrane byłoby przez część jego elektoratu jako zdrada ideałów. Oczywiście można było budować narrację, że „w końcu to Polak”, ale to zajęłoby wiele miesięcy i nie przyniosłoby kumulacji elektoratu, którą dało wystawienie kontrkandydatury. To powinno tłumaczyć uśmiech na twarzy Jarosława Kaczyńskiego. Zadowolony był z tego, że mógł powiedzieć bez ogródek :„Donald Tusk to obcy kandydat”. Wielu ludziom bardzo się to podoba.
Wbrew pozorom i na przekór hipotezie postawionej na początku artykułu, Jarosław Kaczyński nie jest przegranym w tym sporze. Zarówno on, jak i Donald Tusk, a także Grzegorz Schetyna osiągnęli swoje cele. Tusk zyskał dla siebie drugą kadencję, ale też skupił wokół siebie elektorat antypisowski. Jarosław Kaczyński skupił wokół PiS elektorat prawicowo-patriotyczny. Natomiast Grzegorz Schetyna może spać spokojnie, ponieważ Tusk pozostaje daleko od Polski. Straci .Nowoczesna, która okazała się nieobecna w tym sporze. Zdaje się jednak, że zapominamy o najważniejszym. Przykre jest to, że nikt z lewej strony nie zadwał sobie pytania: „Co konkretnie dobrego Tusk zrobił dla Polski i UE jako Przewodniczący Rady Europejskiej?” i „Co dobrego zamierza zrobić?”. Bo patrząc realistycznie przewodniczącym był kiepskim. Niewielkie możliwości, jakie posiadał, wykorzystał źle. Zupełnie nie liczy się tutaj dobro naszego kraju i otoczenia międzynarodowego. Wystarczy, że Tusk przytarł nosa Kaczyńskiemu. Przykre jest też to, że prawa strona nie zadaje sobie pytania: „A co konkretnie dobrego Polsce przyniosła awantura o Tuska?” i „Co z tego, że „potwierdziło się, że jest kandydatem obcych sił, a nie Polski (skoro dla pisowskiego elektoratu było to wiadome od początku)?” Na wszystkie te pytania, adresowane do obu stron sporu, jest jedna prosta odpowiedź: „nic”. Najważniejsze, że są igrzyska. Świat może płonąć.