Gdy demokraci mówią o demokracji, to zewsząd można usłyszeć, że jej najważniejszym momentem, który stanowi o jej nieblednącym powabie, jest elekcja. To właśnie wówczas głos ludu, a więc niemal objawiona przez Boga prawda, ma się uzewnętrznić, inicjując zmianę otaczającej nas rzeczywistości na lepsze.

Jednak dokładnie przyglądając się wyborom i ich efektom, trudno jest podzielić ów zachwyt. Wystarczy wsłuchać się w reakcje polityków na werdykt Jaśnie Oświeconego Suwerena, który ponoć miał być trafny, szanowany i wiążący dla wszystkich stron sporu. Zamiast podziwu dla mądrości elektorów możemy wówczas obserwować utyskiwania nad tym, iż lud mógł być chociaż odrobinę roztropniejszy.

Dzieje się tak, gdyż demokracja jest z gruntu przesiąknięta fałszem i obłudą. Uczestnicy demokratycznej gry politycznej są w stanie zrobić niemal wszystko, byle tylko zapewnić sobie, swoim politycznym przyjaciołom oraz rozmaitym pociotkom ciepłe i dochodowe posadki w sektorze publicznym. Obserwując ich popisy na małym ekranie, trudno wyzbyć się wrażenia, iż w razie potrzeby ten czy ów kandydat na męża stanu nie zastanawiałby się długo nad poświęceniem członków rodziny dla dobra kariery.

O tym, kto będzie zwycięzcą demokratycznej rozgrywki, nie decyduje prawda, słuszność postulatów czy kompetencje, a demagogiczna, krzykliwa agitacja poruszająca emocje, a nie intelekt wyborców. Ich układy nerwowe są rozgrzewane do czerwoności i w owym rozgrzaniu utrzymywane, aby tylko sondażowe słupki osiągnęły odpowiednią wysokość, pozwalając partyjnym bossom na realizację ich personalnych ambicji.

Sama procedura wyborcza, oparta na powszechnym prawie do głosu, wbrew temu, co możemy usłyszeć, nie stanowi o sile tegoż systemu, a raczej o jego ogromnej słabości. Kilkadziesiąt lat temu, gdy analfabeci stanowili jeszcze ogromny procent uprawnionych do głosowania, można było się łudzić, iż poprzez edukację podniesione zostaną kompetencje wyborcze ludu pracującego. Nie było to jednak takie proste.

Fakt, iż wyborca jest w stanie przeczytać na kogo głosuje, nie znaczy jeszcze, że w pełni rozumie kogo i jakie idee obdarza poparciem. Większość ludzi tak dawniej jak i dziś ma w nosie politykę. Ich horyzont ogranicza się do spraw rodzinnych i zawodowych, ewentualnie zagadnień dotyczących bliższego lub dalszego grona znajomych. Polityka, mająca wcale niemały wpływ na życie człowieka, nie zaprząta ich myśli. Jawi się im jako coś odległego, zagrażającego ich świętemu spokojowi.

Zjawisko to, jakkolwiek nie najlepiej świadczące o naszej naturze, jest całkowicie zrozumiałe. Demokraci to wiedzą. Dlatego też nie próbują walczyć ze sobą za pomocą idei, programów czy merytorycznych argumentów. Doskonale zdają sobie sprawę, jak bardzo byłoby to bezcelowe. Zamiast tego koncentrują się na manipulowaniu emocjami obywateli tak, aby utożsamili się oni z tym, a nie innym stronnictwem. Zamierzonym efektem ubocznym tego zabiegu jest zohydzanie swoich przeciwników.

Wciągnięcie ogółu ludności do polityki daje mu złudne poczucie współuczestnictwa w zarządzaniu państwem. Jak wielki jest ów wpływ, możemy ocenić, sięgając do sytuacji, w których kolejni politycy obiecywali przed elekcją jedno, a robili drugie, wychodząc walcem naprzeciw oczekiwań Jaśnie Oświeconego Suwerena. Ceną za owe poczucie współdecydowania o losach kraju jest coraz dalej idąca ingerencja państwa w życie w życie obywatela. Parlamentarzyści, pobierając sowite wynagrodzenia, chcą się wykazać pracowitością wobec elektorów. Dlatego też nie próżnują, uchwalając coraz to nowe i nowe regulacje w trosce o dobro społeczeństwa. Prowadzi to do licznych paradoksów, w których człowiek, mogący wybierać posła, senatora czy prezydenta, nie może samodzielnie zdecydować, np. o zapięciu pasów w samochodzie lub włączeniu świateł.

Esencją demokracji jest permanentna wojna pomiędzy poszczególnymi partiami. Wpływa ona ujemnie na stosunki w kraju, rozdzierając społeczeństwo na poszczególne obozy. Od stopnia zdemoralizowania stronnictw zależy jak bardzo cierpią na tym interesy publiczne. W jednym kraju politycy są bardziej skłonni do poświęcania swoich partykularnych celów dla dobra państwa, a w innym mniej.

Utrzymując obywateli w stanie permanentnego rozgrzania, można przeszarżować, doprowadzając do wybuchu niepohamowanych emocji. Prawdopodobieństwo wystąpienia takiego zjawiska niebezpiecznie wzrasta tym bardziej, im dłużej trwa polityczna wojna i im wyżej wznosi się temperatura sporu. Obywatel spokojnie spędzający swoje życie zostaje wciągnięty w sam środek politycznej wojny. Nie bardzo orientując się, czemu to wszystko służy, zostaje zbombardowany narracjami konkretnych ugrupować, których nie rozumie. W końcu jego tożsamość zostaje sprzężona z tożsamością i ewentualnymi sukcesami bądź porażkami jednego stronnictwa. Klęska jego partii staje się jego prywatną klęską. Wysuwane wobec niej zarzuty dotykają jego i jego najbliższych. Poziom frustracji sięga zenitu, podnosząc ciśnienie zdezorientowanego wyborcy. Jeden krok dzieli go od przegrzania, wybuchu…

Nie wiem, czy tak stało się w Gdańsku. Nie wiem, czy morderca prezydenta Adamowicza działał z pobudek politycznych. Chciałbym natomiast, by został on należycie ukarany. Zbójcę prezydenta Narutowicza spotkała zasłużona kara. Niestety, sądząc w oparciu o zniesienie kary śmierci, współcześnie uznaje się, że była ona nazbyt surowa.

Pamiętam jednak jak jeszcze jakiś czas temu powszechnie śmiano się u nas z tego, iż „Europa” walczy z terroryzmem za pomocą marszów i kredek. Teraz i na nas przyszła kolej. Tymi samymi środkami będziemy walczyć z … nienawiścią. Oby tylko owa walka z nienawiścią i jej mową nie skończyła się kolejnym zawężeniem wolności słowa.