Śledząc wczoraj telewizje, można było odnieść wrażenie, iż oto pod rządami miłościwie nam panującego Naczelnika z Żoliborza Polska stała się wreszcie krajem mlekiem i miodem płynącym.

Jak bowiem potraktować fakt, że centralne media poświęciły najwięcej uwagi temu, iż z powodu strajku nauczycieli w jednej szkole nie odbył się egzamin gimnazjalny, a w dwóch kolejnych odbył się tylko częściowo. Przeciętny widz mógł odnieść przez to wrażenie, że Rzeczpospolita nie ma ważniejszych problemów niż to. A jeśli tak, to chyba po latach spełniła się obietnica złotoustego premiera Tuska. Polska stała się zieloną wyspą. Szkoda że Słońce Peru nie doczekał tego na warszawskim stolcu, delektując się zawczasu zasłużonym brukselskim napiwkiem.

A mówiąc już na poważnie, to nadmierne zainteresowanie mediów strajkiem nauczycieli dobitnie pokazuje ich niezależność i profesjonalizm. Zwłaszcza w kontekście niektórych przemilczeń, np. niedawnych protestów Polonii amerykańskiej przeciw ustawie 447. Widać, że komuś czegoś surowo zakazano. Zamiast tego potulni janczarzy starają się podlizać Wielkiej Porcie. W zależności od tego której, ich przekaz kreuje pozytywny bądź negatywny wizerunek strajkujących. Zwykła robota propagandowa. Choć zdarzają się zabawne perełki. Np. wczoraj widzowie TVN 24 mogli usłyszeć wyznanie pani od wychowania do życia w rodzinie, która skarżyła się, że z powodu niskiej pensji musiała na powrót zamieszkać z rodzicami.

Oczywiście kwestia edukacji jest realnym problemem i trzeba o niej rozmawiać na poważnie, a nie z przymrużeniem oka. Jednak sami zainteresowani czynią problem niepoważnym. Strajkują o wyższe pensje, twierdząc, że to poprawi poziom polskiej edukacji, przyciągając do szkół lepszych fachowców. To beztroskie podejście, które nie wytrzymuje zderzenia z rzeczywistością. To tak jakby twierdzić, że podniesienie pensji lekarzom, pielęgniarkom, etc. przełoży się na skrócenie kolejek w szpitalach. Przelewanie z pustego w puste niczego nie naprawi. Winny jest postkomunistyczny system edukacji, którego tak naprawdę nikt nie chce zmienić.

Nie twierdzę, że nauczyciele nie powinni dobrze zarabiać. Nie uważam jednak, że przyznanie im żądanych podwyżek w ramach obecnego systemu poprawi poziom edukacji polskich dzieci. Nie spowoduje bowiem eliminacji części doświadczonych pedagogów, którzy uczyć nie potrafią. Dzięki karcie nauczyciela będą oni mogli zniechęcać do swoich przedmiotów kolejnych uczniów. Żadna ze stron nie chce tak naprawdę wprowadzenia oceny pracy nauczycieli i możliwości wyrzucenia na bruk złych pedagogów. Przyniosłoby to sprywatyzowanie szkół. Gdybyśmy mieli normalny rząd, tzn. nie socjalistyczno-rozdawniczy, to strajk nauczycieli mógłby łatwo zostać wykorzystany jako pretekst do takiego kroku. Wówczas praca nauczycieli zostałaby zweryfikowana i nagrodzona przez rynek.

Tak się jednak nie stanie. Będziemy obserwować i doświadczać kolejnych mniejszych i większych reform, przetasowań personalnych oraz manipulacji programem. Nie przyniesie to niczego ożywczego skostniałemu systemowi edukacji. Najwyżej się trochę pośmiejemy, nauczyciele dostaną jakieś drobne na kino czy teatr,a uczniowie parę dni wolnego, co zresztą ich wcale nie zmartwi.

Choć znakomita większość nauczycieli strajkuje dla siebie, chcąc więcej zarabiać, to ich protest nabrał także wymiaru politycznego. Jego przedwyborczy termin nie jest przypadkowy. Towarzysz Broniarz, od dawna zawodowy związkowiec, nie po to dostarczał wyrazów sympatii konkretnej opcji politycznej, by teraz uchylać się od napsucia krwi jej konkurentom. Nie bez znaczenia jest też zapewne przykład dany przez towarzysza Śniadka. Może i inna opcja, ale jaka kariera.

Pomysł ze strajkowaniem w czasie egzaminów był mocno ryzykowny. Gdyby doszło do poważnych zakłóceń, wina spadłaby nie na rząd, a na nauczycieli, którzy tym samym ściągnęliby na siebie ogromny gniew społeczny. Choć obecnie można już usłyszeć, że ZNP zastanawia się nad złagodzeniem strajku na rotacyjny, by pozwolić uczniom dokończyć rok szkolny, to nie można wykluczyć strajku maturalnego czy wstrzymywania promocji do następnych klas. Tak radykalne formy protestu z pewnością obróciłyby się przeciw samym nauczycielom.

Zwyczajowo przy dyskusji o oświacie pojawia się wyświechtany frazes o pisanej wielką literą misji nauczyciela. Posługują się nią obie strony sporu. Jednak żadna z nich nie potrafi powiedzieć, na czym dokładnie ma ona polegać, ograniczając się do mętnej gadki. Wbrew zapewnieniom nauczycieli ich misja niewiele różni się od misji spawacza, urzędnika czy taksówkarza. Mianowicie wszystkim im tak samo chodzi o zapewnienie sobie i swoim rodzinom dostatniego życia. Tyle i tylko tyle. Epatowanie opinii publicznej frazesami o specjalnej misji ma na celu kompensację za faktycznie nieduże zarobki, próbę ratowania prestiżu zawodu nauczyciela oraz podniesienie pozycji negocjacyjnej w rozmowach z rządem.

Ile wspólnego ma mit owej misji z rzeczywistością, mogliśmy się przekonać przy okazji podpisania warszawskiej karty LGTB. Jakoś nie przypominam sobie zorganizowanych czy spontanicznych protestów stołecznych nauczycieli, którzy przejęci losem uczniów odmówiliby wykonania zaleceń ratusza. Podobnie byłoby w całej Polsce. Nauczyciele nawet w najmniejszej dziurze, jak przez lata wbijali pokoleniom Polaków marksistowską poligramotę, tak i dziś uczyliby dzieci o standardach tolerancji, przygotowując je do walki z tzw. mową nienawiści. Dorobiono by do tego piękną narrację o misji uświadamiania społecznego czy coś w tym rodzaju. Takie są uroki państwowego systemu edukacji. Pan władza każe, nauczyciel musi słuchać.