W 2014 roku Nowa Prawica Janusza Korwin-Mikke uzyskała ponad 7% w wyborach do parlamentu UE, wprowadzając tam 4 deputowanych. Później dużo mówiło się zawiązaniu wolnościowo-narodowej koalicji przed wyborami do Sejmu, ale nic z tego nie wyszło. Antysystemowców pozamiatał Paweł Kukiz, który po sukcesie w wyborach prezydenckich, wciągnął kilku z nich na swoje listy.

W styczniu, po prawie 5 latach, doszło do powstania koalicji wolnościowców z narodowcami, którą wzmocnił Grzegorz Braun, Liroy, proliferzy i kresowanie. Wielu wyborców zadaje sobie pytanie, dlaczego tak późno? Przecież entuzjazm i szanse sprzed paru lat były równe, jeśli nie większe, niż dziś. Doprawdy nie wiem. Może zdano sobie sprawę z czegoś, co tak naprawdę wszyscy wiedzieli, że osobno, to owszem iść można, ale nie licząc na dobry wynik, a poszczególni liderzy przełożyli interes państwa nad interesy organizacji.

Niemniej w internetach można ostatnio natrafić na przeróbki z Władcy Pierścieni, kreujące Konfederację na nową Drużynę Pierścienia, która uwolni Polskę od wpływu Saurona. Piękne to wszystko, tylko czy rezultat ich działań nie będzie zbliżony raczej do osiągnięć słynnego Gangu Olsena? Cel wielki, plan wspaniały, ale na etapie realizacji coś idzie nie tak i wszystko kończy się jak zawsze. A potem kontynuacja przygód…

Testem bojowym dla nowego ugrupowania była kampania gdańska. Postępowe miasto nie jest dobrym miejscem na rozpoczęcie ofensywy konserwatywnej. Jednak brak kontrkandydata PiS-u na pewno pomógł, choć trzeba przyznać, że środowiska Dobrej Zmiany były wyraźnie niechętne kandydaturze Grzegorza Brauna. Koalicjanci wsparli reżysera, angażując się w zbiórkę podpisów i lojalnie stawiając na jego konwencji wyborczej. Dwucyfrowy wynik Brauna w Gdańsku można uznać za względny sukces, co zostało wykorzystane w szermierce wyborczej.

Na pewno nie przeszkodził on w poszerzeniu koalicji o Marka Jakubiaka czy środowisko kresowe. Do rejestracji list i wyborów coraz mniej czasu, a możliwe, że to nie koniec wzmocnień. Formuła otwartej konfederacji jest lepsza od modelu funkcjonowania bezpośredniej konkurencji z Kukiz 15’. Środowiska biorące udział w tym projekcie startują z mniej lub bardziej równej pozycji negocjacyjnej. Współpraca z Kukizem wiązałaby się z odpięciem pagonów i zdaniem się na spadającą gwiazdę rewolucji JOW-ów. Do Konfederacji nie wejdą resztówki dawnej KNP, której stara gwardia założyła nową partię o nazwie PolExit i nieudolnie robi konkurencję swojemu byłemu liderowi oraz jego koalicjantom. Ciekawe na co liczą panowie Marusik i Żółtek, bo raczej nie na sukces wyborczy.

Konsolidacja tylu środowisk, kontestujących rzeczywistość III RP i jej linię polityki zagranicznej, nie jest na rękę żadnemu z postsolidarnościowych stronnictw. Konfederaci obnażają ich dwulicowość i hipokryzję, pokazując, że PiS i PO razem z przybudówkami są w istocie dwiema stronami tej samej monety, na której awersie i rewersie możemy przeczytać PostPRL – państwo z dykty i styropianu. Pierwsi są bardziej patriotyczni w gębie i socjalni, drudzy europejscy i liberalni w kwestiach obyczajowych. Różnice pomiędzy nimi nikną, gdy przychodzi do realnych działań.

Tak jest w przypadku naszej obecności i roli UE, spełniania w podskokach zachcianek strategicznych sojuszników czy stosunku do cywilizacji łacińskiej. Najświeższym przykładem tego ostatniego jest front walki o kartę LGBT. PO, będąc odsuniętą od centralnego koryta, nieśmiało forsuje ów program drogą samorządową. Przedstawiciele Dobrej Zmiany niemal z Rotą na ustach bronią dzieci przed demoralizacją, ale tylko w programach telewizyjnych. W realnym świecie rząd nie robi nic, by temu przeciwdziałać. Warto w tym miejscu odwołać się do narracji Dobrej Zmiany odnośnie kompromisu aborcyjnego. Głosi ona, że rząd, choć jest za życiem, to jednak nic nie zrobi, bo jak przegra wybory, to przyjdą rozjuszeni przeciwnicy i zalegalizują aborcję na żądanie. Wcale nie jesteśmy dalecy od takiego stanowiska partii w kwestii promocji sodomii. Będzie trochę krzyku, ale jak Dobra Zmiana zdobędzie Warszawę czy Gdańsk, co jest mało prawdopodobne, to niekoniecznie odwoła te zarządzenia, aby ich zwolennicy nie posunęli się dalej.

Obie twarze postsolidarnościowej ośmiornicy, która oplotła Rzeczpospolitą, czując się zagrożone w swym najistotniejszym interesie, a więc w utrzymaniu duopolu na scenie politycznej, umożliwiającego żerowanie na państwowych synekurach, będą chciały za wszelką cenę przeszkodzić Konfederacji w uzyskaniu dobrego wyniku wyborczego. W tym celu wykorzystają swoje zaplecza medialne. Patriotycznie poprawna prasa i telewizje będą prezentować konfederatów jako groźnych dla interesu NATO i strategicznego sojuszu polsko-amerykańskiego ruskich agentów, zdolnych do wszystkiego, by tylko rzucić Polskę do nóg Putinowi. Natomiast postępowe media postraszą swoich czytelników i widzów najczarniejszym polskim faszyzmem, terroryzmem i antysemityzmem, za którego emanację uznają Konfederację. Im bardziej postsolidarnościowi bonzowie poczują się zagrożeni, tym bardziej nacisną na wszystkie podległe im agendy w celu zrobienia porządku z nieznośnym wrogiem.

Plan Koalicji Propolskiej jest prosty. Zrobić możliwie najlepszy wynik w maju i przełożyć go na jesień, by wprowadzić reprezentację do parlamentu i uzyskać wpływ na sprawy państwowe. Ile procent konfederaci mogą osiągnąć w wyborach do Sejmu? Najwięksi optymiści mówią o 15. Może i byłoby to realne, jednak tylko przy zachowaniu wspólnego frontu przez jego najważniejsze części składowe.

Dlatego też tak ważna jest spoistość Konfederacji. Choć nie opublikowała ona jeszcze programu, to bez wątpienia tym co łączy jej członków są przekonanie o konieczności zmiany linii polityki zagranicznej, chęć uwolnienia kraju z przyciasnego o kilka rozmiarów gorsetu biurokratyzmu ograniczającego przedsiębiorczość oraz sprzeciw wobec narzucanym nam z różnych centrali programów demoralizacyjnych. To mocne podstawy do współpracy, lecz ambicje poszczególnych liderów też nie należą do najmniejszych. Trzeba również uwzględnić penetrację operacyjną, która będzie grać na tendencje rozsadnicze.

Przyjmijmy jednak, że antysystemowa inicjatywa dotrwa do jesiennych wyborów i uzyska w nich dwucyfrowy wynik, wprowadzając do parlamentu kilkudziesięciu posłów. Załóżmy, iż ani Dobra Zmiana, ani Koalicja Obywatelska nie osiągną samodzielnej większości, dysponując podobną liczbą rąk do głosowania. Co wtedy? Salonowi patrioci zarzuciliby swoje sieci na poszczególnych konfederatów, roztaczając przed nimi wizję kariery na miarę wiceministra Andruszkiewicza. Mogłoby się to skończyć powodzeniem lub nie.

Może doszłoby do rozbicia lub pomniejszenia Konfederacji, poszerzenia Zjednoczonej Prawicy i drugiej kadencji Dobrej Zmiany. Moglibyśmy dostąpić wątpliwej przyjemności ponownego głosowania. Albo doczekalibyśmy się w końcu wielkiej koalicji na miarę pierwszej Solidarności, a więc słynnego POPiSu. Oczywiście dla dobra Polski, przynajmniej tak by nam to relacjonowano. Przecież nie można dopuścić, żeby skrajna prawica miała wpływ na rządzenie. W takiej sytuacji konfederatom pozostałoby recenzowanie kolejnych inicjatyw gabinetu z mównicy sejmowej, co oczywiście nie byłoby uwzględniane.

Nie liczyłbym przy tym, że takie gadanie może narodowi otworzyć oczy, zwiększając szanse Koalicji w kolejnej elekcji. Współobywatele zdają się mieć w głębokim poważaniu sprawy państwowe. Do ludzi, którzy są gotowi zagłosować na kogoś za parę stów wyjętych przed chwilą z ich własnego portfela lub portfela sąsiada nie przemówią żadne argumenty. Im Konfederacja nie ma nic do zaoferowania.

Liczenie, że, pozostając w zgodzie z demokratycznymi procedurami, dokonamy daleko idących i koniecznych reform, jest naiwne. Partie mają zbyt dużo do stracenia. Do tego dochodzi siła inercji, utrwalająca w statystycznym Kowalskim przekonanie, że w sumie to żyje się nieźle, więc po co to zmieniać. Nie chcę jednak nikomu odradzać wstąpienia do Konfederacji czy poparcia tego projektu. Miejmy tylko świadomość, jak wyglądają możliwości ideowych formacji w demokratycznej rzeczywistości, w której Drużyna Pierścienia może skończyć jak Gang Olsena.