Zdaniem obu postsolidarnościowych sekt-środowisk politycznych wychowanie obywatelskie powinno być prowadzone w oparciu o paradygmat demokratyczny, w ramach którego naucza się, iż republika demokratyczna jest najwyższą możliwą formą ustroju. Jest to charakterystyczne zarówno dla nowoczesnego patriotyzmu, który ogranicza się do lojalnego płacenia podatków oraz sprzątania psich kup, jak też prawdziwego patriotyzmu charakteryzującego się bezkrytycznym uwielbieniem polskich powstań i ich wodzów.

Zwaśnione strony dawnej Solidarności starają się kształtować swoich wyborców na ludzi, którzy wierzą, bo to jest wiara, że demokracja jest najlepszą i jedyną akceptowalną przez ludzi cywilizowanych formą wyłaniania rządzących. Każdy, kto ma czelność twierdzić inaczej, jest, jeśli nie oberfaszystą, to co najmniej groźnym fantastą. Polacy mają myśleć, że republika demokratyczna jest najbardziej sprawiedliwym, praworządnym i w ogóle zbliżonym do doskonałości systemem politycznym. Tymczasem jest zupełnie odwrotnie. Wielu spośród naszych rodaków marzyłoby o tym, by zamiast tłumaczyć się ze swojej działalności gospodarczej przed urzędnikiem demokratycznego państwa prawa i stawać przed niezawisłym sądem III RP, móc odpowiadać przed rosyjskim urzędnikiem i sądem po liberalnych reformach Aleksandra II z drugiej połowy XIX wieku. Paradoksalnie działalność naszego demokratycznego państwa często bywa antypaństwowa. Gruby gorset procedur i podatków oraz opieszałość i rażąca niesprawiedliwość sądów dławią potencjał ekonomiczny naszego narodu. To prowadzi do zniechęcania Polaków nie tylko do tego ułomnego państwa, ale też do idei niezależnej polskiej państwowości jako takiej.

Wróćmy jednak do zasadniczego tematu. Napisaliśmy, że zdaniem elit postsolidarnościowych jedyną akceptowalną formą ustrojową jest republika demokratyczna. Spójrzmy teraz, jak demokraci z Prawa i Sprawiedliwości i Platformy Obywatelskiej traktują swoich wyborców. Obserwując nasze życie polityczne, możemy dostrzec, że nadwiślańscy statyści lubują się w usprawiedliwianiu swoich ułomności, błędów i grzeszków poprzez odwoływanie się do rzekomej mądrości polskiego wyborcy, który powierzył im zaszczytne stolce, niebagatelne finanse, immunitet i polityczne wpływy. Niestety Polacy zbyt często się na to łapią. Działa to na naszą próżność. Jestem mądry, więc nie mogę zagłosować na osła czy pajaca. Zbyt wiele widzieliśmy w sejmie, by mieć złudzenia, co do prawdziwości takiego rozumowania. W charakterystycznym dla naszych polityków usprawiedliwianiu się przez rzekomą mądrość wyborców nie byłoby znowuż tak wiele zdrożności, gdyby nie to, iż owi statyści mają przeciętnego wyborcę w głębokim poważaniu. Kto z nich korzystał z mądrości Polaków, pytając, czy naród chce podnosić stawki podatku VAT, akcyzy, znosić limit składek ZUS, zakazywać uboju rytualnego, handlu w niedzielę czy wspierać ochoczo banderowską Ukrainę? Nikt. Stało się tak, gdyż odpowiedzi na owe pytania mogłyby być niezadowalające dla żarliwych demokratów, obalając mit mądrości polskiego wyborcy.

Do skrywanych przed ludem pracującym miast i wsi tajemnic demokracji należą też wpływy rozmaitych służb czy grup nacisku na kolejne rządy. Łączy się to z niewyjaśnionymi zgonami znanych i mniej znanych osób, które sprawowały funkcje państwowe lub znalazły się w posiadaniu ciekawych informacji. Wspomnijmy choćby o rzekomych samobójstwach Andrzeja Leppera i generała Sławomira Petelickiego. Nikt z naszych polityków  nie rozpytuje o nie. Bo i po co? Kto ma wiedzieć, o co chodzi, ten wie i bez żadnych śledztw i oficjalnych ustaleń. A ciemna wyborcza tłuszcza niechaj żyje w przekonaniu, iż w Polsce dzieje się dobrze, wszelkie trudności i problemy są jedynie przejściowe, a kto mówi inaczej, ten nie zasługuje na posłuchanie.

Rekordową obłudą wykazuje się obecnie rządzące stronnictwo żoliborskich patriotów. Ma ono w swej nazwie Prawo i Sprawiedliwość. Zostawmy sprawiedliwość, ograniczając się do prawa. Według obecnej konstytucji najwięcej do powiedzenia w kwestii rządzenia państwem ma premier. Ową funkcję sprawowała przez dwa lata Beata Szydło. Jednak nawet przedszkolaki nie miały złudzeń, że to nie ona, a niekoronowany naczelnik państwa – Jarosław Kaczyński – decydował o tym, jak będzie wyglądać polityka państwa. Pani premier mogła tylko wykonywać jego polecenia i się uśmiechać. Nie przeszkadzało to oficjalnej propagandzie rządowej przedstawiać ją jako osobę w pełni suwerenną w swych politycznych działaniach. Tymczasem suwerenność Beaty Szydło ograniczała się do tego, że mogła stosować się do życzeń prezesa-naczelnika lub nie. Ów stan rzeczy wprowadzał zamęt do rzekomo praworządnego systemu prawnego III RP, gdyż władzę dzierży w nim ośrodek pozakonstytucyjny – wódz zwycięskiej partii. Gdyby Jarosław Kaczyński zdecydował się zostać premierem, nie byłoby żadnego problemu. Jednak ze względów propagandowych woli on fundować rodakom kabaret.

Nie jestem sympatykiem postkomunistycznej konstytucji. Uważam, że zawiera ona wiele szkodliwych zapisów i dlatego należy ją jak najszybciej zmienić. Oczywiście teoretycznie takie pozakonstytucyjne rządy mogłyby doprowadzić do uchwalenie dobrej ustawy zasadniczej. Byłoby to ze wszech miar pożądane. Jednak Prawo i Sprawiedliwość ani nie jest do tego zdolne, ani nawet tego nie chce. Jego prezesowi odpowiada obecna sytuacja. Jarosław Kaczyński funkcjonuje w niej niczym sołtys z serii filmów o Kargulu i Pawlaku – najedzony, wysoko siedzi i za nic, bo przecież jest jedynie zwykłym posłem, nie odpowiada. A gdy ma chęć i natchnienie, to może zabrać głos w sejmie „bez żadnego trybu”, bo przecież wszyscy wiedzą, kto jest kim. Układ niemalże idealny. Po co więc go zmieniać?

Roszady personalne są jednak konieczne, aby wszystko pozostało takie, jakie było i żaden z plenipotentów prezesa-naczelnika nie pomyślał sobie, że jest niezastąpiony. Bo od takiego myślenia może go tylko rozboleć główka. Teraz Jarosławowi Kaczyńskiemu zachciało się zmienić Beatę Szydło na reinkarnację Eugeniusza Kwiatkowskiego w osobie superministera Mateusza Morawieckiego. Owa zmiana twarzy obozu rządzącego nie wpłynie na politykę państwa. O jej obliczu nadal będzie decydować z wygodnego, tylnego fotela prezes-naczelnik. To on jest programem i siłą swojej partii. Bez niego Prawo i Sprawiedliwość przestanie istnieć, rozpadnie się. Wtedy rozpocznie się bezpardonowa gra o tron, schedę po wodzu i ucho toruńskiego radiolokatora. Kto wie, być może zbliżyliśmy się nieco do tej chwili? Mówią, że lepsze jest wrogiem dobrego. Beata Szydło nie była żadnym orłem, ale podobała się wyborcom. Widać było, że jest z ludu wzięta i dla ludu dana. Natomiast Mateusz Morawiecki jako wielki windykator należności podatkowych może nie cieszyć się takim poparciem i szacunkiem ludu.