Heraklit stwierdził kiedyś, że wszystko płynie. Nasze życie publiczne po raz kolejny dowiodło prawdziwości jego spostrzeżenia. Niedawno politycy „dobrej zmiany” i ich medialne zaplecze uznaliby każdego, kto ośmieliłby się sugerować, że polscy żołnierze wykonują jakieś zadania na Ukrainie za osobnika pozbawionego piątej klepki. Zapewne wierniejsi pretorianie nie zawahaliby się użyć wobec takich indywiduów najwyższej według „patriotycznej” poprawności obelgi – oskarżenia o bycie agentem wrażego mocarstwa znad Wołgi. Jednak od połowy października linia partyjna musi ulec zmianie w związku z wniesioną przez posłów Bartosza Jóźwiaka i Tomasza Rzymkowskiego z Kukiz 15 interpelacją dotyczącą medialnych doniesień o obecności polskich wojsk na Ukrainie.
Odpowiadający posłom podsekretarz stanu w Ministerstwie Obrony Narodowej Tomasz Szatkowski owe medialne doniesienia potwierdził. Przyznał, że na Ukrainie przebywa obecnie 19 żołnierzy WP (18 komandosów z Lublińca i jeden oficer Służby Kontrwywiadu Wojskowego), którzy nie uczestniczą w walkach z separatystami, a jedynie szkolą ukraińskich komandosów w ramach inicjatywy koordynowanej przez USA. Jak widać, interpelacje poselskie nie zawsze muszą kończyć się uprzejmym zbywaniem pytających lub enigmatycznymi odpowiedziami. Mogą przynosić całkiem ciekawe informacje. Zastanówmy się zatem, co może wyniknąć z obecności naszych żołnierzy na Ukrainie? Rząd najpewniej stwierdziłby, że będziemy przez to budować trwałą przyjaźń z „bratnim” narodem i wzmacniać swoje bezpieczeństwo poprzez rozwój sojuszniczych sił zbrojnych. Czas pokaże czy tak się stanie. Ja jednak byłbym ostrożny wobec optymistycznych prognoz współpracy z państwem oficjalnie gloryfikującym oprawców Polaków. Wcale nie trudno jest wyobrazić sobie kilka scenariuszy, w których pobyt naszych żołnierzy na Ukrainie nie zakończy się niczym przyjemnym.
Nawet jeśli uwierzymy w zapewnienia rządu, że aktualnie polscy komandosi nie angażują się w walki z separatystami, a jedynie szkolą Ukraińców, to nie możemy wykluczyć, że w niedalekiej przyszłości nie znajdą się na terenach przyfrontowych w ramach owej pedagogicznej misji. Co jeśli wówczas, nie daj Boże, zostaną przypadkowymi ofiarami wojny ukraińskiej? Czy naczelnik Kaczyński uzna ich śmierć za akt wypowiedzenia Polsce wojny przez Federację Rosyjską i nakaże ministrowi Macierewiczowi zaatakować obwód Królewiecki? A jeśli tak, to jak długo nasza natchniona „dobrą zmianą” armia będzie w stanie stawiać czoła Rosjanom, którzy mogą użyć przeciw nam argumentów ostatecznych? Czy nasi sojusznicy podzielą stanowisko rządu RP, uznając ewentualną śmierć polskich żołnierzy za atak na NATO i wspomogą naszą armię w wojnie z Rosją? Śmiem wątpić, że będą chcieli umierać za Polskę. Raczej spojrzą na nasz rząd z niekrytym politowaniem i powiedzą, że sam musi wypić piwo, którego nawarzył.
Oczywiście polscy żołnierze wcale nie muszą ginąć w przypadkowym starciu. Równie dobrze mogą trawić do niewoli separatystów, którzy zaprezentują naszych chłopców razem z neobanderowcami wytapetowanymi od stóp do głów hitlerowską symboliką. Nie będzie to wyglądało za dobrze, ale nasz rząd zawsze może powiedzieć, że nic o żadnych neobanderowcach nie wiedział albo że owi gieroje to przebierańcy podstawieni przez Rosjan. Ciężko będzie nam w to uwierzyć, ale nie takie chwyty propagandowe świat widywał. Pan minister Macierewicz może też zechcieć wykorzystać tak wspaniałą okazję do pogłębienia braterstwa broni z Ukrainą i wyśle na Donieck i Ługańsk naszą armię w celu odbicia jeńców. Naturalnie zabroniono by wtedy pod ciężkimi sankcjami mówienia o zbrodniach OUN-UPA, gdyż takie wspominki byłyby na korzyść wrażego mocarstwa znad Wołgi. Wszakże nie musi być aż tak źle. Rosjanie mogą urządzić teatrzyk z odbiciem naszych dzielnych chłopców z rąk separatystów i oddać ich ministrowi Macierewiczowi, zadowalając się jedynie daniem prztyczka w nos polskiej dyplomacji.
Zwolennik „dobrej zmiany” mógłby podsumować powyższe scenariusze jako zupełnie nierealne i defetystyczne, gdyż rząd odpowiednio zabezpieczy pobyt polskich komandosów na Ukrainie. Załóżmy, że tak się stanie i nasi chłopcy wrócą do domu. Kto wówczas zagwarantuje nam, że, gdy tylko sytuacja na Ukrainie się ustabilizuje, kijowskie władze nie zgłoszą wobec Polski żądań terytorialnych, które co rychlejsi neobanderowcy zdążyli już publicznie wyartykułować? Co jeśli za kilka lat owi świetnie przeszkoleni przez polskich komandosów ukraińscy mołojcy z hasłem „Pamiętaj Lasze do Wisły nasze!” będą mordować swoich instruktorów? Co nam wtedy powiedzą zwolennicy bezwarunkowego wspomagania Ukrainy?