„Być albo nie być – oto jest pytanie” – pisał Szekspir w Hamlecie. Podobne pytania ostatniej nocy musiały się kołatać w umyśle wicepremiera Jarosława Gowina. Choć w jego przypadku musiało to brzmieć raczej jak klasyczne “być czy mieć”.

W związku z ogłoszeniem, iż Porozumienie nie poprze pomysłu przeprowadzenia wyborów prezydenckich w maju w trybie korespondencyjnym, w internecie można przeczytać wiele wpisów, że Jarosław Gowin pokazał, iż jednak ma jakiś moralny kręgosłup. Osobiście nie dopatrywałbym się w jego postępowaniu żadnych czynników moralności. Ów polityk zdążył już pokosztować w ciągu swojej kariery chleba z niejednego pieca.

Przecież nie tak dawno był jeszcze ministrem sprawiedliwości w rządzie Donalda Tuska, stanowiąc konserwatywne skrzydło PO. Stanął nawet do walki o fotel przewodniczącego tej partii z byłym premierem. Dopóki był w Platformie, nie dostrzegał żadnych niedomagań państwa polskiego ani błędów w prowadzeniu śledztwa dotyczącego katastrofy smoleńskiej.

Potem wszedł w porozumienie z Jarosławem Kaczyńskim, który „przez osiem ostatnich lat” siedzenia w opozycji głosił tezy odmienne. Oczywiście nie zrobił tego za darmo. Został wicepremierem oraz Ministrem Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Pozycjonował się jako liberalne gospodarczo skrzydło Zjednoczonej Prawicy. Głosował, co prawda, tak, jak wymagało od niego kierownictwo PiSu, ale nie z każdego podniesienia ręki za rządowymi ustawami się cieszył. Niemniej głosował.

W obecnej kadencji Sejmu jego Porozumienie ma liczniejszą reprezentację niż w poprzedniej. Dlatego może stawiać się bardziej prezesowi Kaczyńskiemu niż wcześniej. PiS chce utrzymać majowy termin wyborów prezydenckich, a minister Gowin się temu sprzeciwia. Przedstawił nawet własny projekt wybrnięcia z sytuacji. Miałby polegać na zmianie Konstytucji RP, tak aby wydłużyć kadencję głowy państwa do 7 lat. Miałoby to dotyczyć także upływającej kadencji prezydenta Dudy, który w takim wypadku straciłby prawo kandydowania w wyborach w 2022 roku.

Możliwe, że przy pozytywnej realizacji tego scenariusza, Jarosław Gowin widziałby siebie samego w roli kandydata Dobrej Zmiany w roku 2022. Stąd próba zdystansowania się od Prawa i Sprawiedliwości, pokazania siebie jako bardziej niezależnego od własnego środowiska niż Andrzej Duda. Widoki na realizację jego projektu są niewielkie. Jednak nawet zakładając, że to się uda – parlament zmieni konstytucję według zamysłu wicepremiera, to jego szanse w wyborach nie wyglądają zbyt okazale.

Bardziej prawdopodobne jest to, iż Gowin gra na własne przetrwanie w życiu politycznym. Mając świadomość skali zagrożenia, nieprzygotowania aparatu państwowego oraz iluzoryczności rządowej tarczy antykryzysowej może nie chcieć być utożsamiany z kryzysem gospodarczym, jaki nas czeka. Próbowałby w ten sposób uciec z okrętu zmierzającego beztrosko na spotkanie z górą lodową. Przeczekać katastrofę, by w odpowiednim momencie wrócić polityki, przyklejając się do jakiejś większej siły politycznej. W jego wypadku “być czy mieć” byłoby pytaniem o to, czy mieć stanowisko w rządzie Dobrej Zmiany do samego końca, czy może być dłużej w polskiej polityce.

Na horyzoncie rysują się rozmaite scenariusze. Niektórzy politycy KO chcieliby wykorzystać wierzgnięcie Jarosława Gowina do odsunięcia PiSu od władzy, formując koalicję antypisowską. Tego zdania jest choćby były Marszałek Senatu Bogdan Borusewicz. Utworzenie większości KO-Lewica-PSL-Porozumienie nie będzie łatwe. Pojawia się kilka problemów. Przede wszystkim nie wiadomo jeszcze, czy PiS wobec oporu Gowina przeciw majowemu terminowi wyborów zdecyduje się wyrzucić wicepremiera i jego ludzi z rządu. Jarosław Kaczyński pamięta, że już raz stracił władzę po upadku koalicji.

Stąd oświadczenie rzecznik PiS Anity Czerwińskiej, która napisała na Twitterze, iż „Mając na uwadze interes Polski popieramy i będziemy popierać propozycję premiera Gowina, oczywiście jeśli znajdzie się większość w Sejmie i Senacie dla poparcia takiego rozwiązania”. Jest to ręka wyciągnięta do zgody, co przecież prezesowi Kaczyńskiemu nie zdarza się zbyt często. W końcu w samym PiS i SP ciśnienie musi być duże. Ich członkowie zdają sobie sprawę z powagi sytuacji.

Mając dostęp do informacji wewnętrznych państwa, lepiej wiedzą, jak wygląda stan przygotowań RP do walki z koronawirusem oraz kryzysem ekonomicznym. Są świadomi tego, jak źle może potoczyć się sytuacja i jak być może niewiele brakuje do końca Dobrej Zmiany nad Wisłą. Nie chcąc utracić dostępu do pewnych państwowych pieniędzy, naciskają na swoich liderów, by Zjednoczona Prawica a wraz z nią ich przyszłe wypłaty, nie rozbiła się o kwestię organizacji wyborów w czasie epidemii. Dlatego też perspektywa przedłużenia kadencji Andrzeja Dudy i odsunięcia wyborów na dwa lata musi dodawać im otuchy.

Wróćmy jednak do problemów z budową koalicji antypisowskiej. Przy jej tworzeniu problematyczna byłaby konieczność pogodzenia interesów różnych partii i sformowania nowego gabinetu. Bogdan Borusewicz mówił o oddaniu fotela premiera Jarosławowi Gowinowi. Nie sądzę, by taka perspektywa podobała się decydentom w KO. Nie wiemy również, czy wszyscy posłowie Porozumienia zdecydują się stanąć karnie przy swoim przywódcy. Nie tak przecież nierealny jest scenariusz rozłamowy, o którym pisały wczoraj media. PiS nie raz i nie dwa udowadniał, że potrafi wyłuskiwać koalicjantom posłów.

Możliwa jest więc i taka sytuacja, w której minister Gowin wyszedłby czy został wyrzucony z Dobrej Zmiany tylko z częścią swoich posłów. Rząd byłby rządem mniejszościowym, ale koalicja KO-Lewica-PSL-Porozumienie nie miałaby większości. Do takiego scenariusza wystarcza przekonanie do pozostania w Zjednoczonej Prawicy ledwie trzech posłów Porozumienia.

Wówczas nieoczekiwanie wiele zależałoby od Koła Konfederacji. Stałoby się ono języczkiem u wagi, o którym od lat mówi Janusz Korwin-Mikke. Mogłoby w zamian za realizację swoich postulatów programowych poprzeć jedną ze stron, wchodząc lub nie do rządu, albo przyjąć postawę wyczekującą. Ostatnie rozwiązanie pozwoliłoby Konfederacji na uchylenie się od odpowiedzialności i ewentualne zebranie premii przy wyborach organizowanych już po epidemii, ale za to w czasie kryzysu ekonomicznego.

Miesiąc temu, gdy Sejm głosował specustawę o koronawirusie, nikt nie myślał o upadku rządu. Dziś okoliczności są inne. Sytuacja wyklaruje się w ciągu najbliższego czasu. Klucz do niej ma nadal pewien zwykły poseł z Żoliborza. Trzymając się majowego terminu wyborów, pójdzie  na konfrontację, ryzykując jednocześnie utratę większości sejmowej. Andrzej Duda zdobędzie wtedy drugą kadencję.

Prezes PiS może starać się przechytrzyć opozycję propozycją zmiany konstytucji i wydłużenia kadencji prezydenta. Dałoby to rządowi czas na dogadanie się z Gowinem. Ale nie sądzę, by opozycja poparła ów projekt. Byłoby to bez sensu. Przy obecnej postawie Porozumienia może spokojnie czekać na ruch Jarosława Kaczyńskiego. Jeśli rząd straci większość, będzie mogła przystąpić do formowania koalicji. Jeśli nie, punktowanie błędów Dobrej Zmiany także przyniesie jej korzyść.

PiS znalazł się w trudnej sytuacji. Musi uciec z koziego rogu, w który sam się zapędził, prąc do wyborów. Jego zaplecze medialne przez ostatnie parę dni udowadniało, że wybory muszą się odbyć w maju a wprowadzenie stanu nadzwyczajnego jest zupełnie zbędne. Ogłoszenie stanu wyjątkowego lub klęski żywiołowej wiązałoby się z koniecznością zmiany z dnia na dzień linii przekazu politycznego o niemal 180 stopni. Umysły niektórych wyborców mogłyby tego nie wytrzymać.

Obecnie wszystko zależy od woli PiS. To Jarosław Kaczyński zdecyduje o tym, czy straci władzę, podpalając Zjednoczoną Prawicę, czy ją zatrzyma. Musi tylko cofnąć się z linii majowych wyborów za wszelką cenę. Chyba że to całe zamieszanie jest jedną wielką ustawką obozu Dobrej Zmiany mającą na celu przerzucenie odpowiedzialności za organizację wyborów w czasie epidemii na opozycję.