Mainstreamowe media, zarówno tzw. prawicowe jak i lewicowe, od dłuższego czasu przekonują polską opinię publiczną, że imperializm, ekspansjonizm jest czymś złym. Ich zdaniem Polska powinna iść z duchem czasu, modernizować się zgodnie z demokratycznymi standardami i wyrzec się mocarstwowych planów, aby spokojnie współpracować z innymi państwami. Jeśli tego nie zrobi, będzie pariasem współczesnego, postępowego świata, z którym nikt nie zechce zamienić słowa. Czy rzeczywiście tak będzie?
Spójrzmy na samo pojęcie imperializmu, któremu szczerzy demokraci dorabiają złowrogą gębę. Czym on w istocie jest? Pewną naturalną skłonnością państwa do ekspandowania, rozciągania swoich wpływów. Przesłanką świadczącą o tym, że dane państwo, jego ośrodki decyzyjne, elity intelektualne, które ewentualne plany imperialne powinny opracowywać, funkcjonują wcale nie najgorzej, że ów organizm polityczny ma albo intensywnie pracuje nad pozyskaniem odpowiednich ku temu sił i środków. Zaistnienie skłonności mocarstwowych w państwie nie jest niczym złym, wskazuje na jego żywotność. Ekspansja może przybierać różnoraki charakter. Wcale nie musi oznaczać podboju terytorialnego. Może sprowadzać się do uzależnienia ekonomicznego kraju lub wasalizacji jego elity rządzącej. Zresztą ekspansja terytorialna ma różne oblicza, od inkorporacji z pełnym poszanowaniem autonomii regionu, do rabunkowej eksploatacji nowo podbitych ziem. Wszystko zależy od przyjętej doktryny państwowej.
Co jeśli państwo, jego władze nie przejawiają zainteresowania rozciąganiem swojego zwierzchnictwa, wpływów? O czym to świadczy? Ano o tym, że owo państwo odpowiednich sił i środków nie ma, bądź mieć nie chce albo jego elity intelektualne nie są zdolne do wytworzenia koncepcji imperialnych, a więc w jakiś sposób się nie sprawdzają. Oznacza to, iż dane państwo znajduje się w kryzysie. Właśnie w takiej sytuacji jest III Rzeczpospolita. Jeśli minister Waszczykowski uważa, co pokazują moim zdaniem jego działania, że celem polskiej polityki zagranicznej jest współpraca ponad wszystko, a nie realizacja naszych interesów, to powinien jak najszybciej podać się do dymisji i emigrować do stolicy San Escobar – Santo Subito. Niestety polska dyplomacja od 1989 roku manifestuje brak jakiejkolwiek koncepcji funkcjonowania Polski w świecie, oczywiście poza potakiwaniem aktualnie „najważniejszym” partnerom – w zależności od ekipy sprawującej władzę USA bądź Niemcom.
Obecnie postsolidarnościowe „elyty” zgodnie straszą nas złym rosyjskim imperializmem, na który jedynym lekarstwem jest słuchanie wielkiego brata z Ameryki bądź Niemiec (w zależności od stronnictw politycznych). To skrajny brak ambicji – sprowadzanie Polski do kategorii politycznego pieska, który zawsze zrobi to, co jego pan uzna za stosowne. W ten sposób sami siebie traktujemy jako przedmiot polityki światowej. Poprawie naszej pozycji nie pomoże żadne niestałe członkostwo w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Jeśli nasi „sojusznicy” łaskawie powierzą nam tak „ważną” misję nie wzmocni to drastycznie bezpieczeństwa kraju. Polski potencjał militarny nie wzroście, a gospodarka nie przestanie być gospodarką kraju kolonialnego. Rozbudowa armii i odejście od prześladującego przedsiębiorczość modelu gospodarki zdecydowanie bardziej poprawiłyby nasze bezpieczeństwo niż członkostwo w tymże szacownym gremium.
Bezmyślnie przyjęta i mimo wszelkich oznak bankructwa kontynuowana doktryna polityki zagranicznej Jerzego Giedroycia – akceptacja konsekwencji II wojny światowej, porządku jałtańskiego, kapitulacja z tzw. Kresów prowadzi do katastrofy. Litewscy i Ukraińscy szowiniści narodowi, mimo wszelkich ustępstw i oznak dobrej woli strony polskiej, które graniczą ze ślepotą (ignorowanie neobanderyzmu i dyskryminacji Polaków), demonstracyjnie pokazują nam jak bardzo nas nienawidzą i nami gardzą. Dla nich Polska zawsze będzie okupantem. Owe narody wyrzekają się dziedzictwa Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Orientują swoją politykę na Berlin, który tradycyjnie patronuje ich antypolskim fobiom. Dlaczego tak się dzieje?
Odpowiedź jest bardzo prosta. Niemcy, pomimo sprowadzenia sobie na głowę najeźdźców zwanych mylnie uchodźcami, nadal są od nas o wiele silniejsi jako organizm państwowy. Imperializm obecnej Republiki Federalnej nie polega na agresywnej ekspansji i rabunkowej eksploatacji podbitych terenów i narodów jak za czasów III Rzeszy. Zakłada ekonomiczną i polityczną wasalizację. Berlin jest zarządcą UE, którą wyzyskuje dla celów własnej polityki. Niemiecka gospodarka nie jest gospodarką peryferyjną jak nasza. Litwini i Ukraińcy wyciągają wnioski z tego, że Berlin rozgrywa Warszawę po 1989. Widzą, jak Niemcy za pomocą swoich koncernów medialnych i finansowanych przez rozmaite fundacje znad Renu „osobistości społecznych” wpływają na sytuację wewnętrzną w Polsce. Znają nasze słabości. Dlatego wiedzą, że mogą spokojnie praktykować swoje antypolskie resentymenty. Przecież Warszawa nic im nie zrobi. Gorzej nawet ich za to nagrodzi, udzielając miliardowych pożyczek jak w przypadku Ukrainy.
Dopóki nie wstaniemy z kolan, nie zaczniemy się sami szanować, nikt się z nami liczyć nie będzie. Dopiero gdy zerwiemy z wiernopoddańczą polityką szukania protektora (niezależnie od tego, kto nim zostanie), zaczniemy formułować i realizować własne plany polityczne, a nie tylko ślepo wykonywać polecenia „zaprzyjaźnionych” mocarstw, będziemy mogli mówić o pełnej niezależności politycznej. Aby sąsiedzi zaczęli się z nami liczyć, orientować się na Polskę, musimy dysponować potencjałem ekonomicznym i wojskowym. Nie osiągniemy tego, idąc drogą wyznaczaną przez demoliberalne i socjalistyczne frazesy. Musimy przede wszystkim raz na zawsze zerwać z fiskalizmem i biurokracją oraz przykładnie ukarać prostytuujących się od lat polityków. To właśnie miłosierdzie lekkomyślnie okazywane zdrajcom było jedną z przyczyn powszechnego w XVIII wieku wśród polskiej szlachty jurgieltnictwa. Niestety ekipa „dobrej zmiany” nie robi nic, żeby zmienić naszą rzeczywistość gospodarczą i polityczną na lepsze…