Po śmierci Józefa Piłsudskiego, w maju 1935 roku, w obozie sanacyjnym doszło do starcia o schedę po marszałku. Zwycięsko z konfrontacji wyłonił się duopol Prezydenta RP Ignacego Mościckiego z Generalnym Inspektorem Sił Zbrojnych Edwardem Śmigłym-Rydzem. Najbliższy współpracownik zmarłego, pułkownik Walery Sławek, został pokonany i w końcu zmarginalizowany do tego stopnia, że na jego pogrzebie w kwietniu 1939 roku spośród sanacyjnej wierchuszki obecny był tylko Minister Spraw Zagranicznych Józef Beck.
W wyniku kompromisu pomiędzy tryumfatorami prezydent pozostawał na swoim urzędzie do końca kadencji, a po kolejnych wyborach miał go zastąpić generał Śmigły-Rydz. Starając się zabezpieczyć poparcie społeczne, sanacja kreowała Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych na następcę marszałka, wokół którego Polacy powinni się z zaufaniem gromadnie zjednoczyć, udowadniając swój patriotyzm. Śmigły-Rydz jeździł po kraju i wygłaszał płomienne przemowy, budując morale narodu i własny kapitał polityczny.
13 lipca 1936 roku premier Felicjan Sławoj-Składkowski wydał okólnik, w którym czytamy: „Zgodnie z wolą Pana Prezydenta Rzeczypospolitej Ignacego Mościckiego zarządzam, co następuje: Generał Śmigły-Rydz, wyznaczony przez Pana Marszałka Józefa Piłsudskiego, jako Pierwszy Obrońca Ojczyzny i pierwszy współpracownik Pana Prezydenta Rzeczypospolitej w rządzeniu państwem, ma być uważany i szanowany, jako pierwsza w Polsce osoba po Panu Prezydencie Rzeczypospolitej. Wszyscy funkcjonariusze państwowi z prezesem Rady Ministrów na czele okazywać Mu winni objawy honoru i posłuszeństwa”
Nakaz traktowania Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych jako de facto drugiej osoby w państwie był sprzeczny z duchem i literą obowiązującej konstytucji kwietniowej. Ustanawiała ona porządek prawny, w którym Prezydent RP otrzymał szerokie prerogatywy. W założeniu miał nadawać ton sprawom państwowym, odpowiadając jedynie przed Bogiem i historią. Kompetencje, skrojone pod Piłsudskiego, zostały oddane jego marionetce, która musiała zrobić miejsce dla politycznego sojusznika, sięgając po pozakonstytucyjne środki.
Generalny Inspektor Sił Zbrojnych miał w założeniu pozostawać apolitycznym czynnikiem czuwającym nad armią i przygotowaniami do wojny, aby w razie jej wybuchu stanąć na czele Wojska Polskiego jako Naczelny Wódz. Nie zaspokajało to rozbudzonej ambicji Śmigłego-Rydza. Stąd wydanie okólnika. Kolejnym krokiem było nadanie generałowi stopnia marszałka w listopadzie 1936 roku. Innym przykładem budowania kapitału politycznego przez sanację była ustawa O ochronie Imienia Józefa Piłsudskiego z dnia 7 kwietnia 1938 roku, w której czytamy „Kto uwłacza Imieniu Józefa Piłsudskiego, podlega karze więzienia do lat 5”.
Dobra Zmiana często bywa zestawiana z sanacją. W Sejmie obecnej kadencji poseł Grzegorz Braun nazwał obóz rządzący „obozem rekonstrukcji historycznej sanacji”, co jeden z ministrów uznał za komplement. Przedstawiciele Dobrej Zmiany często prezentują wyidealizowany obraz II RP, zwłaszcza polityki piłsudczyków. Tymczasem międzywojenna Polska była państwem biednym i niedomagającym w wielu sferach, które szansę na prawdziwą wielkość straciło u swego początku, nie wykorzystując w pełni próżni politycznej wytworzonej po upadku trzech mocarstw zaborczych.
Gdybyśmy chcieli porównać sanację z obecną ekipą, to od razu zobaczylibyśmy pewne podobieństwa. Przede wszystkim chodzi o stosunek do gospodarki i podatnika. Uznanie, że gospodarka jest tym lepsza, im bardziej państwo decyduje o jej obliczu. Natomiast podatnik to krowa, którą trzeba doić ile i kiedy się da, aby ani jedna kropla drogocennego mleka nie poszła na marne. W myśl hasła, że urzędnik wie lepiej, co zrobić z naszymi pieniędzmi.
Podobieństwa można dostrzec i w kwestii retoryki patriotycznej. Media zależne od obozu rządzącego lansują przekaz mówiący o tym, iż naród powinien się zjednoczyć pod jedynym słusznym przywództwem, które przewyższa konkurentów pod względem patriotyzmu. Do tego dochodzi kult zmarłego lidera, kreowanie jego legendy i budowanie własnego kapitału w oparciu taką narrację. Z jednej strony Józef Piłsudski, z drugiej Lech Kaczyński. To nie przypadek, że warszawski Inspektor Gadżet stanął na Placu Piłsudskiego w pobliżu pomnika marszałka. Nie na darmo też poseł Suski stwierdził nie tak dawno temu, że Jarosław Kaczyński „dokonania, jeśli mówić o niwie politycznej, ma nawet większe od Józefa Piłsudskiego”. Musiał w końcu wiedzieć w którą nutę uderzyć, aby trafić do serca prezesa.
Taka ocena słabo ma się do rzeczywistości. Zwłaszcza gdy przypomnimy sobie, jak bardzo „przez osiem ostatnich lat” siedzenia w opozycji PiS tromtadracko zapewniał, że gdy dojdzie do władzy, zrobi porządek z wszystkimi układami i ukarze winnych. Nie doszło do niczego podobnego. Na początku rządu Beaty Szydło każdy minister ogłaszał z mównicy Sejmu wyniki audytu dokonanego w resorcie, grożąc poprzednikom zarzutami. Czas pokazał, że były to tylko puste przechwałki. Choć nikt za nic nie odpowiedział, to narracja prezentowana przez media wspierające obecne rządy stara się zmylić obywatela, że jest zupełnie inaczej.
Natomiast sanacja, co by o niej nie mówić, potrafiła się rozprawiać ze swoimi przeciwnikami. Nie wstrzymywała się przed brudzeniem rąk, zatrzymując się na górnolotnej retoryce. Piłsudczycy wzięli władzę siłą i represjonowali swoich oponentów. Minister Ziobro i jego niezależna prokuratura, którego opozycja oskarża o niecne zamiary, mogliby pobierać korepetycje od pułkownika Kosta-Biernackiego.
Na ostatnim posiedzeniu Sejm przyjął tarczę antykryzysową, którą wielu pracodawców i ekspertów uznało za betonowe koło ratunkowe dla gospodarki. Nad ranem w trzecim czytaniu Dobra Zmiana włączyła do niej poprawkę zmieniającą kodeks wyborczy tak, aby umożliwić głosowanie korespondencyjne osobom powyżej 60 roku życia i przebywającym na kwarantannie. Zostało to odebrane jako próba umożliwienia bezpieczniejszego głosowania w wyborach prezydenckich emerytom, którzy, otrzymując w kwietniu trzynastki, chcieliby się odwdzięczyć Andrzejowi Dudzie przy urnach. Choć z drugiej strony PiS mógł w ten sposób chcieć zastawić sprytną pułapkę na opozycję, by przerzucić na nią winę za spóźnioną i niedostateczną pomoc tarczy w razie jej opóźnienia przez Senat oraz wzmocnić własny przekaz medialny o złej, antypaństwowej opozycji. Czas pokaże, jak było w rzeczywistości.
Wracając do porównać z sanacją, to równie dobrze, jak nowelizację kodeksu wyborczego, PiS mógł włączyć do tarczy coś na kształt okólnika Sławoja-Składkowskiego z 1936 roku. Taka poprawka mogłaby cedować kompetencje parlamentu, rządu i prezydenta na przewodniczącego partii rządzącej. Byłoby to równie racjonalne i konstytucyjne, co zmiana kodeksu wyborczego w przededniu wyborów. Ale od czego ma się Trybunał Konstytucyjny.
Ów okólnik miałby tę zaletę, że sankcjonowałby pewien stan faktycznie istniejący w państwie. Stan, w którym parlament, rząd i głowa państwa robią to, czego wymaga ich polityczny kreator. To on bowiem decyduje o kształcie list wyborczych, składzie rządu i wyborze kandydata na prezydenta. To jego polityczną wolę realizują konstytucyjne organy państwa. To nic, że jest on tylko zwykłym, szeregowym posłem. Wszyscy wiemy, że gdy trzeba, to i bez żadnego trybu można…
Poprzednie dwa akapity nie były przytykiem skierowanym wyłącznie pod adresem Dobrej Zmiany. Tak samo było i za Donalda Tuska. Lider partii rządzącej i wówczas decydował o obliczu państwa. Miał koalicjantów, ale i PiS ma satelitów, którzy coraz bardziej podrygują. Różnica polegała jednak na tym, że Donald Tusk brał na siebie odpowiedzialność, decydując się na zajęcie fotelu premiera. Jarosław Kaczyński woli wyręczać się zderzakami, które w razie potrzeby można i trzeba poświęcać. Była Beata i nie ma Beaty. Jest Mateusz. Zobaczymy na jak długo. Wszystko dla dobra partii.