Holendrzy kochają sport i rywalizację. Nie powinno więc dziwić porównanie obecnej sytuacji politycznej do piłkarskich Mistrzostw Europy. Wg  Marka Rutte, obecnego premiera Królestwa Niderlandów, środowe wybory parlamentarne w jego kraju są  „ćwierćfinałem w rozgrywce ze złym rodzajem populizmu”. Zgodnie z analogią „półfinał” ma nastąpić we Francji w kwietniu, „finał” zaś we wrześniu w Niemczech. Mityczny przeciwnik dostaje się więc do finału.  Czyżby premier Holandii  wieścił tym samym swoją porażkę?

Ćwierćimperium

Królestwo Niderlandów nigdy nie było wiodącym, światowym imperium. Nawet w okresie swego największego rozkwitu w XVII wieku Holandia nie należała do pierwszej ligi europejskich mocarstw. Nigdy nie nawiązała pełnej rywalizacji z takimi potęgami kolonialnymi jak Hiszpania, Wielka Brytania czy Francja zadowalając się walką o szlaki handlowe i pomniejsze kolonie z Portugalczykami. Było to spowodowane dosyć późnym wyswobodzeniem się dzisiejszej Holandii z ucisku habsburskiego.  Taki a nie inny model rozwoju państwa (wraz z masą niewymienionych tutaj czynników) ukształtował holenderską mentalność. Holendrzy, korzystając z tzw. „kredytu zapóźnienia”, nie przechodzili przez okres dekolonizacji w tak dramatyczny sposób jak choćby Francja. Nie wytworzyło się też w nich głębokie poczucie winy za wyrządzone najechanym ludom krzywdy. Wolni od większości demonów trawiących świat zachodni przystąpili po II wojnie światowej do gwałtownej modernizacji, liberalizacji i laicyzacji państwa. Wierzyli, że w oparciu o rozum i poszanowanie godności jednostki ludzkiej tworzą raj dla miejscowych i spokojną przystań dla przyjezdnych. Holandia od samego początku była głęboko zaangażowana w ideę integracji kontynentu, stanowiąc trzon niemal wszystkich porozumień i traktatów europejskich. Wrodzona kreatywność i zaradność pozwoliła Holendrom osiągnąć wyżyny rozwoju. Jednocześnie cały świat przyglądał się Holandii jako eksperymentowi społeczno-politycznemu. Holendrzy swą otwartością przełamywali kolejne bariery, do których obawiały się nawet zbliżyć rządy obcych państw. Nastąpiła legalizacja związków partnerskich, depenalizacja i legalizacja marihuany, eutanazji, zapewnienie praw aborcyjnych. Wydawało się, że Holandia przebiła „szklany sufit” konserwatyzmu i że podjęty przez nią eksperyment społeczny zakończył się sukcesem.

Jednak na historię i politykę należy patrzeć nie jak na fotografię czy obraz, lecz traktować je jak wciąż niezakończony film. Podczas gdy kolejne państwa zachodnie przyjmowały niektóre rozwiązania zastosowane przez Holandię, ta zaczynała odczuwać pierwsze negatywne skutki zupełnie nieprzemyślanej polityki imigracyjnej. Inaczej niż we Francji, która borykała się ze skutkami tragicznej wojny o niepodległość Algierii (oraz wynikających z niej niesnasek algiersko-francuskich), Holandia nigdy nie była zmuszona stawiać kwestii integracji na ostrzu noża. Było to podyktowane przeświadczeniem, że Holandia, w przeciwieństwie do prawdziwych mocarstw imperialnych, nigdy nie wzbudziła u swoich kolonialnych poddanych tak złych emocji, żeby ci żywili do metropolii głęboką urazę. Ufali, że czysta wdzięczność połączona z racjonalną kalkulacją na zasadzie „skoro ta kultura dała mi pracę, bezpieczeństwo i wolność, to ja sam tę kulturę zaakceptuję” doprowadzi do automatycznej asymilacji przyjezdnych. Mylili się.

Mroczne widmo

Niewiele jest państw na świecie, które tak silnie akcentowałyby rolę jednostki, jak Królestwo Niderlandów. Niewiele kultur jest tak wyraźnie zatomizowanych jak holenderska. Nie powinno więc dziwić, że zdecydowana większość imigrantów przybyłych do Holandii należała do kultur, w których rola jednostki jest niewielka, liczą się natomiast związki rodzinne, klanowe czy nawet plemienne. Takie osoby czuły się w swej nowej ojczyźnie zupełnie wyalienowane. Naturalny proces społeczny polegający na łączeniu się substratu imigranckiego w większe grupy pod wpływem łączących je wartości kulturowych, został w Holandii przyspieszony skrajnie indywidualistyczną postawą lokalnego superstratu. Wytworzyły się getta. W nich zakwitła przestępczość. Holendrzy początkowo przypatrywali się temu ze zdziwieniem. Z ich perspektywy, zupełnie irracjonalne jest łączenie się w takie grupy, skoro min. skrajny protestancko-laicki indywidualizm sprawił, że Holandia jest bogata, a to zachęciło imigrantów do przyjazdu. Nie mieści im się w głowach, jak ktoś może przyjeżdżać za pracą, spokojem i wolnością jednocześnie starając się narzucić porządki panujące w miejscu, z którego uciekł.

Z czasem zdziwienie zacząły zastępować gniew i sprzeciw. Oczywiście nie u wszystkich. Podobnie jak starożytni w piosence Przemysława Gintrowskiego lwia część  Holendrów nadal wierzy, że „pod ich rządami można żyć – to też są ludzie, A ich prostota zdrowa, konopna i rumiana, Ożywi Rzym (Amsterdam) tonący w lenistwie i nudzie”. Sprzeciw wobec „spaczonej idei wolności i indywidualizmu” zaczął się ogniskować wokół kontrowersyjnego polityka Geerta Wildersa. Wystąpił on z centroprawicowej Partii Ludowej na rzecz Wolności i Demokracji (VVD) i w 2006 roku założył skrajnie eurosceptyczną i antyimigrancką Partię Wolności (PVV). Jego ostra, bezkompromisowa retoryka przypadła do gustu wielu Holendrom oburzonym sytuacją w ich kraju. Do jego głównych postulatów należy wyprowadzenie Holandii z UE (Nexit), zamknięcie szkół koranicznych, meczetów i zakaz propagowania islamu. Nie stronił również od ataków na niemuzułmańskich imigrantów. Nad Wisłą słynna stała się założona przez Wildersa strona internetowa zachęcająca do składania donosów na Polaków (i innych obywateli Unii). W kolejnych wyborach parlamentarnych PVV zdobywała 5,9%, 15,45% i 10,01% głosów, co przy bardzo rozdrobnionej scenie politycznej i braku progu wyborczego, za każdym razem dawało Wildersowi znaczący głos w Tweede Kamer. Obecna kampania wyborcza od początku posiadała bardzo duży ładunek emocjonalny (niecharakterystyczny dla holenderskiej kultury politycznej) i obfitowała w zwroty akcji.  Sondaże dawały PVV sporą szansę osiągnięcia najwyższego wyniku. Lokalne, „establishmentowe” środowiska zdały sobie sprawę, że istnieje realna groźba odwrócenia kursu, na którym znajduje się Holandia. Wszystkie liczące się partie zaanonsowały, że nie zamierzają wchodzić w koalicję z Partią Wolności. Rozpoczęła się szeroko zakrojona nagonka na polityków PVV z Wildrsem na czele.  W pewnym momencie lider Partii Wolności zmuszony był nawet zawiesić kampanię z powodu otrzymywanych pogróżek i zdrady jego miejsca pobytu (Wilders bardzo skrzętnie broni swojej prywatności). Wciąż jednak prowadził w sondażach, ustępując ewentualnie o punkt obecnej partii rządzącej (VVD). Wobec tego Mark Rutte na kilka dni przed samymi wyborami zdecydował się na dość ryzykowny krok.

Wojna Tulipanów

Wybory parlamentarne w Holandii zbiegły się czasowo z kampanią referendalną w Turcji. Rządząca od kilkunastu lat nad Bosforem konserwatywno-liberalna Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) chce zmienić system rządów z kancelaryjnego na prezydencki. Ma to być ostateczne przypieczętowanie zmian opartych na nowoosmańskim micie założycielskim. Twarzą i spiritus movens wszystkich przemian w Turcji ostatnich lat jest jej obecny prezydent i szef AKP Recep Tayyip Erdoğan. Człowiek ten początkowo odbierany był przez Zachód jako „nowa, demokratyczna twarz Turcji” -podobnie jak Putin był „nowoczesnym, rosyjskim demokratą”. Wraz z kolejnymi doniesieniami o łamaniu praw człowieka, niszczeniu demokracji czy niejawnym wspieraniu dżihadystów, z herosa nowoczesnego islamu RTE zamienił się w symbol faszyzmu i ucisku. Oczywiście nikomu nie przeszkadza to robić z Turcją interesów. Tym bardziej, że to od jej dobrej woli zależy w dużej mierze szczelność tzw. Szlaku Bałkańskiego. Recep Tayyip Erdoğan doskonale zdaje sobie sprawę z siły płynącej z 5-7 milionowej społeczności Turków w Zachodniej Europie. Dla każdego mądrego polityka tak pokaźna diaspora stanowi doskonały element nacisku politycznego oraz narzędzie propagandy. Prezydent Turcji postanowił więc aktywizować tę grupę w obliczu nadchodzącego referendum. Masowe wiece poparcia dla RTE stały się pewnego rodzaju normą, zwłaszcza po nieudanym puczu w lipcu 2016 r. Wówczas to przywódcy państw Europejskich zachowali się niepewnie, wahając się czy poprzeć puczystów czy legalnie wybraną władze. Dlatego też manifestanci często wygłaszali hasła skierowane przeciwko europejskim rządom. Im większa diaspora turecka tym donośniejszy był sprzeciw wobec sposobu w jaki prezentowany jest RTE w zachodnich środkach przekazu. Rządzący Niemiec i Austrii próbowali utrudnić organizację protestów. Nastroje pozostawały jednak bez zmian. W kampanię na rzecz organizowania manifestacji zaangażowany został cały aparat rządzący Turcji. W sobotę w konsulacie Republiki Turcji w Rotterdamie wystąpić miał Mevlut Çavuşoğlu, minister spraw zagranicznych znad Bosforu. W tym miejscu przecinają się dwie kampanie wyborcze: holenderska i turecka. Holendrzy na rozkaz władz zabarykadowali wejście do konsulatu i uniemożliwili wystąpienie tureckiego ministra wywólując przy tym niemały dyplomatyczny skandal. Wg traktatów miezynarodowych placówki dyplomatyczne są terenem szczególnym. Nie mozna odmówić oficjalnemu przedstawicielowi danego państwa wizyty we własnej placówce. Takie zachowanie wytłumaczalne jest tylko w obliczu prawdziwego konfliktu. Dlatego holenderska wolta została błyskawicznie wykorzystana przez turecką propagandę. Holendrzy zostali nazwani przestępcami, a sam prezydent Erdoğan wypowiedział wojnę “eurofaszystom”. Fakt, że sam został nazwany faszystą w zachodnich mediach tylko dowodzi ,w jakim uwiądzie intelektualnym znalazła się współczesna polityka. Naturalnie turecka diaspora wznieciła ogniste protesty wobec zachowania holendersiej dyplomacji. Tak gwałtowne działania “ćwierćimperialnej”, rozważnej Holandii wobec dużo potężniejszego państwa muszą budzić zdziwienie. Tym bardziej, że oba narody były dla siebie inspiracją w pewnych okresach historii. Łączy je bowiem motyw florystyczny. Tulipany, tak powszechnie kojarzone w Europie z Holandią, zostały sprowadzone do Europy w 1554 roku przez flamandzkiego ambasadora Habsburgów z Imperium Osmańskiego. Tak zaczełą się zawrotna kariera tego kwiatu, którego sprzedaż wyraźnie wpływała na gospodarkę XVII wiecznych Niderlandów. Mało kto jednak wie, że tulipan powrócił do Turcji osmańskiej jako symbol zachodu i europejskości i zapoczątkował w 1718 dwunastoletnią “Erę Tulipanów” w tureckiej polityce i kulturze. Do dziś oba kraje uważają tulipan za swój symbol narodowy.

Ucieczka do przodu

Zachowanie rządu Holandii, z pozoru niezrozumiałe, podyktowane jest wewnętrzną walką o władze. Mark Rutte stawiając sprawę na ostrzu noża chciał pokazać się jako polityk twardy, bezwzględny wobec łamania prawa przez imigrantów. Chciał tym samym odebrać część głosów Wildersowi na kilka dni przed wyborami. Zdaje się jednak, ze wybrał do tego złą okazję. Nie dość, że doprowadził do skandalu dyplomatycznego i skłócił ze sobą silnego, międzynarodowego gracza, to dał argument do ręki swojemu największemu przeciwnikowi. Sympatycy PVV mogą teraz mówić, że od początku mieli rację, skoro nawet przeciwnicy przyznają, że jest problem z imigrantami. Komu w rzeczywistości przysłuży się antyturecka wolta?  Bez znaczenia jest, czy Partia Wolności zdobędzie pierwsze czy drugie miejsce w wyborach. Szans na stworzenie stabilnej większości nie ma żadnych. Liczy się natomiast element propagandowy. I pod tym względem Wilders niewatpliwie osiągnął sukces.