Jutro przypadnie ósma rocznica tragicznej śmierci prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego i 95 innych pasażerów rządowego TU-154. Choć od tamtej tragedii minęło parę lat, to do tej pory nie dowiedzieliśmy się, co tak naprawdę wydarzyło się 10 kwietnia 2010 roku.

Nie wyjaśniło tego śledztwo strony rosyjskiej, która winą za śmieć pasażerów prezydenckiego samolotu obarczyła Polskę i jej przedstawicieli. Rządowa komisja ds. wypadków lotniczych pod przewodnictwem ministra Jerzego Millera również nie wyjaśniła tej sprawy. Jej ustalenie były zbliżone do twierdzeń rosyjskiej komisji. Do poznania prawdy nie przybliżyły nas również efektowne popisy zespołów i komisji, którym przewodniczył były już niestrudzony reformator naszej armii – Antoni Macierewicz.

Po ośmiu latach wciąż nie wiemy, co tak naprawdę stało się 10 kwietnia 2010 roku. Wiemy jedynie, że rząd ludowo-demokratyczny pod przewodnictwem Słońca Peru popełnił wiele błędów. Zdecydował się rozdzielić wizyty premiera i prezydenta w Smoleńsku, co znacząco pogorszyło bezpieczeństwo głowy państwa. 10 kwietnia standardy bezpieczeństwa były niższe niż kilka dni wcześniej podczas spotkania Donalda Tuska z Władimirem Putinem. Po katastrofie rząd PO-PSL zgodził się oddać śledztwo Rosjanom, pozostawiając w ich rękach kluczowe dowody takie jak wrak Tupolewa czy czarne skrzynki. Nie umiędzynarodowił sprawy zbadania katastrofy prezydenckiego samolotu, co pozwoliłoby na wywarcie presji na Moskwę. Nie dopilnował też, by zebrano wszystkie dowody i przeprowadzono sekcje zwłok. Ówczesna minister zdrowia – Ewa Kopacz – zapewniała obywateli, że ziemia smoleńska została przekopana na metr w głąb, co okazało się zwyczajnym kłamstwem. Rosjanie skrzętnie wykorzystali błędy i zaniedbania strony polskiej, zatrzymując dowody. Nie mając bezpośredniego dostępu do dowodów, polscy śledczy musieli podróżować do Moskwy.

W kolejnych miesiącach i latach rząd ludowo-demokratyczny starał się, wykorzystując do tego swoje zaplecze medialne, tuszować własne błędy i przekonywać obywateli, że wszystko zostało już wyjaśnione albo że w istocie nic się nie stało. Jednym z najbardziej jaskrawych przykładów takich działań było wstrzymywanie ekshumacji ofiar, co przeprowadzono dopiero za rządów „dobrej zmiany”.

Katastrofa smoleńska stała się przedmiotem gry politycznej. Prawo i Sprawiedliwość próbowało przy jej pomocy dyskredytować swoich politycznych oponentów, sugerując, że rząd ludowo-demokratyczny był w zmowie z Rosjanami. Platforma natomiast przedstawiała żoliborskich socjalistów jako groźnych smoleńskich obłąkańców. Oba postsolidarnościowe stronnictwa czerpały polityczne zyski z katastrofy, polaryzując społeczeństwo i betonując podział nadwiślańskiej sceny politycznej na dwa główne obozy. Narzędziem PiS-u w walce propagandowej z Platformą były miesięcznice smoleńskie i zespoły oraz komisje, którym przewodniczył Antoni Macierewicz, którego złośliwi oponenci zaczęli określać mianem „kapłana sekty smoleńskiej”. Były minister, badając sprawę smoleńska, popadał w sprzeczność. Uznawał on, że za zamachem na prezydenta stoją Rosjanie mszczący się za politykę wschodnią. Jednak swe tezy formułował w oparciu o dowody dostarczone przez tychże właśnie Rosjan. Sytuacji nie zmieniły wybory parlamentarne z roku 2015, które wygrał obóz „dobrej zmiany” zapowiadający realizację politycznego testamentu Lecha Kaczyńskiego. Jego politycy przez lata wypominali rządowi ludowo-demokratycznemu pozostawienie wraku Tupolewa w Rosji. Sami jednak nie pojęli żadnej zdecydowanej próby „wyzwolenia” pozostałości prezydenckiego samolotu. W wyjaśnieniu tego, co stało się 10 kwietnia 2010 roku nie pomogli też nam nasi amerykańscy sojusznicy, na których tak bardzo liczyli żoliborscy socjaliści. Stawia to pod znakiem zapytania ich możliwości operacyjne, sprawność wywiadu, środków technicznych bądź, co byłoby chyba najgorsze – dobrą wolę wobec swojego polskiego sojusznika.

Mimo przerzucenia osi sporu politycznego na kwestię sądownictwa i stosunków z UE, dociekania Antoniego Macierewicza wciąż były ważnym elementem rozgrywki propagandowej w Polsce. Jednak zainteresowanie społeczne tą sprawą znacząco spadło. Dlatego też niekoronowany Naczelnik zdecydował się ogłosić, że zakończy organizowanie miesięcznic na symbolicznej 96, nie czekając nawet na ostateczny raport niestrudzonego Antoniego Macierewicza. Rządy „dobrej zmiany” stoją pod znakiem prób budowania kapitału i politycznej tożsamości swojego środowiska na legendzie o znakomitych osiągnięciach Lecha Kaczyńskiego. Dlatego też musimy obserwować, jak politycy Prawa i Sprawiedliwości eksponują postać tragicznie zmarłego prezydenta, gdzie tylko mogą, wystawiając mu liczne pomniki lub dedykując mosty, ronda czy ulice. Jest to przejawem pewnego sekciarstwa partyjnego obliczonego na osiągnięcie konkretnych efektów propagandowych. Ma to bowiem przekonać obywateli, że Lech Kaczyński wielkim Polakiem był, a PiS, jako jego ideowy spadkobierca, zasługuje na dzierżenie władzy. Jednak prawda o zmarłym prezydencie jest inna. Przejdzie on do historii jako ten, który siedział prze stole w Magdalence z Kiszczakiem, wstrzymał ekshumację w Jedwabnem i podpisał traktat Lizboński.

Po ośmiu latach szanse na poznanie prawdy o tym, co wydarzyło się 10 kwietnia są niewielkie. Kluczowe dowody są w Rosji i nic nie zapowiada, żeby Rosjanie mieli je nam zwrócić. Utrzymywanie atmosfery tajemniczości wokół sprawy smoleńskiej jest im na rękę. Z katastrofą prezydenckiego Tupolewa będzie pewnie podobnie jak ze śmiercią generała Sikorskiego na Gibraltarze. Będziemy musieli poczekać na otworzenie archiwów, co nie nastąpi prędko, jeśli w ogóle.