„W Waszyngtonie nie sposób dojrzeć prawdziwych władców – oni rządzą spoza kurtyny” twierdził już wiele lat temu sędzia Sądu Najwyższego USA Feliks Frankfurter. Stany Zjednoczone Ameryki są chyba najlepszym przykładem prawdziwości aforyzmu: „demokracja, demokracją, ale ktoś tym przecież musi rządzić”.

Światem realnej, szczególnie tej wielkiej polityki, nie rządzi bowiem żadna demokracja, ani kierujący się sondażami popularności, zmuszeni do wygłupiania się przed kamerami w celu pozyskania głosów wyborców, demokratycznie wybierani kandydaci do koryta i politykierzy, choć niektórzy z nich, w różnym stopniu współuczestniczą w realnej polityce. Wyjątkowo zdarzają się nawet tacy, którzy są uczciwi, mają coś mądrego do powiedzenia i chcą coś sensownego zrobić. Swe żniwa zbiera także nieszczęsna, pełna iluzji i fałszywych założeń ideologia demokratyczna. Powszechnie stosowane są również demokratyczne procedury, jednak to dopiero za ich fasadą, na dużo wyższym poziomie decyzyjności, funkcjonują wąskie grupy ludzi, którzy unikają rozgłosu, i rzadko kiedy przeciętny Kowalski może ich poznać z imienia i nazwiska. To zakulisowe ośrodki władzy kreują polityczną rzeczywistość, nadają bieg wydarzeniom, za pomocą inżynierii społecznych inicjują procesy na wielką skalę, wyznaczają kierunki polityki, a następnie podejmują kluczowe rozstrzygnięcia. Nie jest tak, jak zapewniają nas każdego dnia zawodowi treserzy, występujący w roli parlamentarnych kukiełek, politycznie poprawnych autorytetów uniwersyteckich, czy służący jako funkcjonariusze medialnego matrixa, że wraz z nastaniem nowoczesnej demokracji, nastąpił wieszczony przez Francisa Fukuyamę swoisty „Koniec historii”, i że teraz dla powszechnej szczęśliwości wystarczy już tylko utrzymywać rządy ludu – demokrację. Żyjemy w złudzeniu demokracji. Amerykanie żyją w złudzeniu demokracji. Mam na myśli tych, którzy w rezultacie zmasowanej prodemokratycznej propagandy oraz indoktrynacji wierzą w slogany o „władzy ludu”, czy każdorazowej „racji większości”. Przekonani o tym, że  wszystko co demokratyczne z automatu jest dobre, a co niedemokratyczne złe. „W Ameryce nawet kotlet musi być demokratyczny”, mówił prześmiewczo pewien publicysta. Niestety, wielu ludzi wierzy, że ta cała władza ludu, równość, samorządność, itd., to wszystko jest na serio. Są nawet w stanie bez chwili zastanowienia przyjąć bzdurne założenie, że „lepszego ustroju nigdy nie wymyślono”.

Żadna tam demokracja! Kapitalizm i republikanizm

Historia USA pełna jest międzynarodowych interwencji i spisków. Nie będziemy się jednak zajmować ani zadłużającą nawet największe mocarstwa międzynarodową banksterką, ani masonerią, ani kwestią mozolnego tworzenia rządu globalnego (New World Order), ani neomarksistami, którzy w wojnie przeciwko zachodniej cywilizacji święcą coraz większe triumfy również za Atlantykiem. Interesuje nas w tym miejscu okres w dziejach, zanim te okropieństwa na dobre zainstalowały się i przeniknęły do Stanów Zjednoczonych. Chodzi mianowicie o republikańskie początki amerykańskiej państwowości.

Stany Zjednoczone powstały bowiem jako republika, ale nie republika demokratyczna. Dwoma najbardziej podstawowymi zasadami demokracji są bowiem: zasadą rządów większości i zasada równości politycznej. W praktyce, demokracja oznacza taki sposób rządzenia, w którym decyzje podejmuje się za pomocą głosowania, przy założeniu, że im więcej osób bierze udział w podejmowaniu decyzji, tym lepiej. (W przypadku demokracji totalnej, nawet o „prawdzie” decydują głosowania). Takich absurdów w Stanach nie było. Demokracja przyszła z czasem, natomiast początki historii USA pokazały, że to sprawnie funkcjonująca struktura republikańska, w przeciwieństwie do demokracji, daje spore szanse na to, że do szeroko pojętego aparatu władzy trafią ludzie, którzy są najbardziej predestynowani do udźwignięcia trudnych wyzwań związanych z rządzeniem, potrafią dbać o dobro wspólne i umiejętnie realizować interesy narodu. Jeśliby nazwać rzecz po imieniu, to mówimy tu o elitach we właściwym tego słowa znaczeniu, tj. takich, które wyłaniane są na podstawie kryterium fachowości, nie po to, by błaznować na salonach jak demokratyczni celebryci, lecz po to, żeby wykorzystać swoje kompetencje służąc narodowi. Podczas, gdy demokracja wyłania głównie karierowiczów i partyjnych przydupasów, oraz obniża poziom rządzenia, republika stwarza mechanizmy wyłaniania do władzy najlepszych. Dlatego trzeba bardzo mocno podkreślić – To nie żadna demokracja przekształciła kilkudziesięcioosobową osadę u brzegu oceanu w najpotężniejsze mocarstwo świata, ale przede wszystkim XIX-wieczny kapitalizm oraz umiejętnie zastosowane idee republikanizmu.

Rys historyczny okresu kolonialnego

Od połowy XVI wieku kontynent północnoamerykański stanowił obszar ekspansji Hiszpanii, Holandii, Francji oraz Anglii, która najbardziej wiązała z nim swoją przyszłość. Przejawiało się to w systematycznych staraniach przystosowania ziemi pod uprawę. Początek brytyjskiego osadnictwa w Ameryce Północnej datuje się na rok 1607, kiedy założona została osada Jamestown, choć Amerykanie wolą mówić o swoich początkach od momentu  powstania kolonii Plymouth w 1620 roku. Z czasem Brytyjczycy doprowadzili do założenia kilkunastu kolonii na terenach, z których wyparto konkurencyjne osadnictwo holenderskie, stopniowo zaczęli opanowywać także ziemie zamieszkiwane przez Indian. (Swoją drogą, jak pisze amerykanista prof. Zbigniew Lewicki „nie byli oni pierwszym ludem Ameryki Północnej i swego czasu to oni wyparli poprzednich mieszkańców tych ziem”).

Koloniści dobrze radzili sobie pod względem gospodarczym. Do „Nowego Świta” przybywali z Europy emigranci szanujący własność prywatną, nastawieni na ciężką pracę i gotowi podejmować ryzyko. A jeśli ktoś nie był gotowy, zmuszały go do tego zastane warunki. Gospodarka kolonialna — choć była merkantylistyczna, tzn. zakładała służenie interesom metropolii — to i tak należała do najzamożniejszych i najbardziej wydajnych na świecie. Na Południu gdzie dominowało rolnictwo, właściciele ziemscy opierali swoje plantacje na niewolniczej pracy Murzynów, sprowadzanych — jak bystro odpowiedział filmowy Bolec — z Afryki. Pierwsi, pojawili się w Wirginii już w 1619 r., lecz masową skalę handel niewolnikami osiągnął około roku 1700. Oczywiście niewolników można było spotkać także na Północy, ale cztery piąte z nich znajdowało się na latyfundiach rolniczego Południa. W koloniach północnych przeważały natomiast drobne gospodarstwa farmerów angielskich. (Na swoich prywatnych gospodarstwach John Adams, George Washington i Thomas Jefferson, notabene właściciel niewolników, uprawiali konopie). Oprócz rolnictwa, na Północy rozwijał się także przemysł, handel, powstawały portowe, duże ośrodki miejskie — w 1630 r. założono Boston, później m.in. Nowy Jork i Filadelfię — a także liczne mniejsze miasteczka. Ameryka, już ta kolonialna, stawała się społeczeństwem klasy średniej, w którym różnice w zamożności były niewielkie, bogacze i biedacy należeli do rzadkości, i mało kto potrzebował finansowej pomocy.

Wszystkie, zarówno te królewskie, prywatne, jak i należące do spółek, były zależne od metropolii. Na czele każdej kolonii stał mianowany przez króla lub właściciela kolonii gubernator z szerokimi uprawnieniami. Była też rada (legislatura) oraz wybierany przez obywateli parlament. Prawem głosu w koloniach dysponowało ponad 50-80% białych, posiadających własność mężczyzn, ale niewielu z niego korzystało. Zasadniczo jednak o większości spraw kolonii decydowały władze w Londynie.

Generalnie rzecz biorąc, jak pisze znawca historii USA prof. Maldwyn A. Jones „mimo całego aparatu regulacji i kontroli brytyjski system imperialny był w rzeczywistości mało restrykcyjny. Żadne inne mocarstwo kolonialne nie przyznało swym poddanym w koloniach tyle autonomii, co Anglia. Od samego początku angielscy koloniści dysponowali sporą swobodą w zarządzaniu swoimi sprawami. System imperialny zaplanowano z myślą o wzbogaceniu metropolii — co zresztą zostało osiągnięte — nie mógł on być jednak określany jako tyrania choćby z tego powodu, że kolonistów opodatkowano w mniejszym stopniu niż ich rodaków w Anglii oraz, że żadna ówczesna nacja nie żyła w większym dobrobycie ani pod łagodniejszymi rządami (…) W wyniku wojny (chodzi o wojnę Anglii z Francją w latach 1756-1763) Wielka Brytania stała się pierwszą kolonialną i morską potęgą świata, a Francja całkowicie utraciła swoje imperium w Ameryce Północnej (…) w 1763 roku kolonistom nie przychodziła nawet do głowy myśl o niepodległości. Mimo swego mieszanego pochodzenia wszyscy połączeni byli z Anglią więzami interesów i sympatii”.

Poważny konflikt powstał, gdy zdaniem kolonistów, Imperium Brytyjskie zaczęło zbyt mocno ingerować w życie gospodarcze kolonii. Narastało przekonanie, że Londyn szkodzi interesom ekonomicznym rodaków zza oceanu, m.in. nakładając kolejne podatki i opłaty. Ostatecznie, choć można było tego uniknąć, doszło do konfrontacji zbrojnej. W latach 1775-1783 pomiędzy 13 koloniami a Anglią rozgorzała wojna zakończona uznaniem przez Wielką Brytanię „wolności, suwerenności i niezawisłości” wszystkich 13 stanów. 4 lipca 1776 roku została ogłoszona Deklaracja Niepodległości. Dwa dni wcześniej Kongres Kontynentalny (organ władzy zwierzchniej ustanowiony przez wszystkie 13 kolonii) zatwierdził rezolucję, mówiącą że „te oto Zjednoczone Kolonie są, zgodnie z prawem, wolnymi i niepodległymi stanami”. Dzień ten stał się narodowym świętem. W 1781 r., zebrał się Kongres Konfederacji i Wieczystej Unii 13 Stanów, który przyjął dla swojego państwa nazwę Stany Zjednoczone Ameryki.

Ojcowie Założyciele wobec demokracji

Ojcowie Założyciele, którzy bądź na scenie politycznej, bądź razem z Kościuszką i Pułaskim na polach bitewnych, uczestniczyli w wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych przeciwko Wlk. Brytanii, walczyli o uwolnienie się od ekonomicznego ucisku (w ich mniemaniu) ze strony brytyjskiego rządu i Banku Anglii (choć nie wszyscy). W żadnym razie nie walczyli natomiast o zafundowanie sobie ustroju, w którym większość za pomocą głosowania będzie decydowała co jest prawdą, i co jest racją, a tymczasowy aparat władzy zamiast skupiać się na dobrym rządzeniu, będzie, dążąc do fałszywie pojętej równości, polegającej m.in. na zalegalizowanym odbieraniu majątku właścicielowi i przekazywaniu niewłaścicielowi, składał coraz bardziej kuriozalne obietnice bez pokrycia, hodując tym samym kolejne zwalczające się grupy roszczeniowe, złożone z ludzi pragnących żyć z pracy innych. (O tym, dlaczego demokracja prędzej czy później musi zaprowadzić do systemu opartego na legalnej grabieży, tzn. do socjalizmu, będzie mowa w częściach następnych). Założyciele Stanów Zjednoczonych myśleli zupełnie innymi kategoriami.

Thomas Jefferson, George Washington, John Adams, Benjamin Franklin, Aleksander Hamilton, James Madison, Samuel Adams, choć byli republikanami, to wbrew powszechnemu przekonaniu nie byli demokratami. Jefferson, główny autor Deklaracji niepodległości, trzeci prezydent USA, niewątpliwie postać wybitna, określał siebie jako republikanina, i opowiadał się za rządami sprawowanymi przez posiadającą do tego predyspozycje elitę. „Uważam naturalną arystokrację za najcenniejszy dar natury, służący nauczaniu społeczeństwa, pozyskaniu jego zaufania i rządzeniu nim” pisał. Aleksander Hamilton twierdził, że rządy powinny być domeną „bogatych i dobrze urodzonych”. Kolejny konserwatysta, John Adams, opowiadał się za silną władzą wykonawczą, nie popierał demokracji, a szczególną odrazę żywił do lojalności partyjnej. Ojcowie Założyciele, nawet Jefferson, uznawali różnice klasowe za rzecz naturalną i nieuniknioną. Nie popadali w demokratyczną, utopijną manię wszechogarniającej równości, nie usiłowali wszystkiego na siłę wyrównywać. Nie propagowali ani redystrybucji bogactw wytwarzanych przez ludzi dzięki swojej pracy, ani równości, czy sprawiedliwości społecznej. Propagowali zwykłą, normalną sprawiedliwość. Krótko mówiąc – rozumieli, że ludzie mogą być mniej lub bardziej wolni albo zniewoleni, ale nie da się ich sztucznie zrównać. Równość polityczna natomiast, jest niekorzystna, ponieważ świadomość i rozumienie polityki jest u ludzi bardzo zróżnicowane. Dotyczy to przecież praktycznie każdej dziedziny życia. Ojcowie Założyciele, dzięki temu, że opowiedzieli się za wolnością w ramach republiki, stworzyli państwo ze społeczeństwem, jak napisze po latach Aleksander de Tocqueville „równym pod względem zamożności”.

Nie zamierzano jednak całkowicie rezygnować z udziału obywateli w życiu publicznym. Z jednej strony trzeba było uchronić ciężko pracujących Amerykanów przed sidłami zadłużenia, jakie już rozkładali międzynarodowi bankierzy. Z tym niebezpieczeństwem, do pewnego czasu władza była w stanie sobie poradzić, i tu pewna kooperacja z ludem była wskazana. Z drugiej zaś strony, należało nie dopuścić do zaprowadzenia demokracji. Jakie zniszczenie sieje demokracja — w czasach nam współczesnych jest to już niemal demokracja totalna — kto patrzy i widzi, może zaobserwować szczególnie na przykładzie ograniczających wolność oraz każdą władzę poza własną, zachodnioeuropejskich „państw opiekuńczych”. Założyciele USA, w trosce o republikę, obawiali się zagwarantowania powszechnego prawa do głosowania, nie mówiąc już o innych częściach składowych demokracji i ostrzegali przed negatywnymi skutkami przedkładania sztucznie pojętej równości nad wolność, oraz o niebezpieczeństwach wynikających z przyjęcia fałszywego założenia, że „im większa liczba, tym większa racja”.

Od konstytucji stanowych do Konstytucji federalnej 1787 r.

Pomiędzy rokiem 1776 a 1780 wszystkie stany zredagowały i uchwaliły własne konstytucje stanowe. Choć konstytucje te przyjęły zasadę trójpodziału władzy i teorię umowy społecznej, to generalnie rzecz biorąc nie były demokratyczne. Prawa polityczne pozostawały domeną właścicieli. Uważano, że osoba bez majątku nie była na tyle niezależna, by móc sprawować władzę, bo potraktuje ją nie jako służbę, lecz jako trampolinę do majątku, ani też nie powinna wybierać, gdyż łatwo da się przekupić w zamian za oddany głos. Z biegiem czasu zmniejszano ograniczenia wyborcze związane ze stanem majątkowym i częściej niż przedtem trafiały do polityki osoby względnie niezamożne. Mimo to, nawet w stanach, które posunęły się najdalej pod względem łagodzenia ograniczeń w prawie do głosowania i zajmowania stanowisk, ład polityczny wciąż wiązał się z prestiżem społecznym.

Konstytucja federalna z 1787 roku przeistoczyła Stany Zjednoczone ze związku państw (konfederacja) w państwo związkowe (federacja). Przypomnijmy tylko, że obowiązuje ona po dzień dzisiejszy, przy zaledwie 27 nowelizacjach. Jak wiadomo, trwałość i rzadkie modyfikacje są znamionami dobrego prawa, częste zmiany, wręcz przeciwnie. Rozpatrując przepisy amerykańskiej konstytucji pod kątem demokracji, mamy do czynienia z podstawowym nieporozumieniem dotyczącym Karty praw Stanów Zjednoczonych (United States Bill of Rights), czyli pierwszych dziesięciu poprawek do konstytucji. Otóż, apologeci rozwiązań demokratycznych uznają za objaw demokratyzmu zawarte tam gwarancje praw obywatelskich, m.in. wolność wyznania, słowa, prasy, czy zgromadzeń. Nie są to jednak cechy immanentne ustroju demokratycznego, choć zwykle, przynajmniej formalnie w nim występują. Są to wyróżniki liberalizmu, ideologii w swoim centrum stawiającej wolność. Prof. Erik von Kuehnelt-Leddihn tak pisze o istocie liberalizmu: „podstawowa zasada brzmi następująco: bez względu na to, kto w danej chwili dzierży ster władzy, pojedynczy obywatel powinien cieszyć się możliwie największą wolnością, która nie zagraża jednak dobru wspólnemu. Tyle wolności, ile tylko możliwe, tyle przymusu, ile to konieczne”. Tymczasem demokracja może funkcjonować bez podstawowych wolności i żadne międzynarodowe traktaty ani żaden prawczłowieczyzm nie pomoże, gdy zapadną anty-wolnościowe decyzje, przegłosowywane następnie przez parlamentarne kukły. A często i bez żadnego głosowania, prawo sobie, a rzeczywistość sobie. Nie trzeba daleko szukać, wystarczy spojrzeć na dzisiejsze Niemcy, gdzie wszystkie duże grupy medialne są ściśle zblatowane z rządem. Odbiorcy mainstreamu dostają ten sam, jedynie słuszny, pełen obłudnie pojętej „nowoczesności” i „tolerancji” postępacki przekaz. Odmienne poglądy są cenzurowane, a ich autorzy piętnowani. Np. surowe konsekwencje grożą za mówienie prawdy na temat islamu i negatywnych konsekwencji sprowadzania do Europy islamskich imigrantów. Wracając do meritum – nowoczesna demokracja i liberalizm historycznie patrząc zbiegły się w czasie. Dlatego, jak pisze Leddihn: „mamy przeważnie do czynienia z syntezą demokracji i liberalizmu. To skłania, rzecz jasna, wielu współczesnych do przypisywania demokracji cech liberalnych. I tak np. prześladowanie jakiejś etnicznej, rasowej lub religijnej mniejszości jest uznawane za niedemokratyczne”.

Konsekwentnie zastosowano natomiast w konstytucji USA zasadę trójpodziału władzy. Przyjęto zróżnicowaną ordynację wyborczą, zgodnie z którą deputowani do Izby Reprezentantów (izba niższa) mieli być wybierani bezpośrednio co 2 lata, a o kryteriach prawa wyborczego rozstrzygały stany. Wybory do Senatu (izba wyższa) były pośrednie, dokonywane przez stanowe legislatury co 6 lat. Stany Zjednoczone od początku przyjęły model silnej władzy wykonawczej w postaci systemu prezydenckiego. Aby zapewnić jak najwyższy profesjonalizm w wyselekcjonowaniu głowy państwa, prezydent miał być wybierany przez specjalne kolegium elektorskie. Z czasem jednak w coraz większej liczbie stanów elektorzy prezydenccy wybierani byli nie przez legislatury stanowe, tylko w bezpośrednich wyborach powszechnych.

„Król Motłoch zdawał się panować niepodzielnie”

Jak twierdzi prof. Leddihn, początek amerykańskiej demokracji datować należy dopiero na rok 1828, tj. początek prezydentury Andrew Jacksona (1828-1837). Nawiasem mówiąc, Jackson wsławił się bezkompromisową i dość skuteczną walką przeciwko próbującym przejąć kontrolę nad amerykańskim systemem finansowym międzynarodowym banksterom. Udało mu się na kilka dekad, uwolnić USA od ich kluczowej instytucji – Banku Centralnego. Za jego prezydentury, w 1835 roku, udało się spłacić ostatni rządowy dług. Był to pierwszy i jedyny raz w historii USA, gdy dług rządowy wynosił zero. Jackson nieomal przepłacił to życiem, cudem unikając śmierci w zamachu.

„Jackson był z pewnością bliższy masom wyborców niż którykolwiek z jego poprzedników, którzy pochodzili ze starych rodzin ze Wschodniego Wybrzeża (… ) ale „zanim został prezydentem, nie próbował nawet sformułować idei, które później utożsamiano z demokracją jacksonowską. Jednak z chwilą przeniesienia się do Białego Domu przejawił cechy, które uczyniły z niego — w oczach ludzi — ucieleśnienie ich demokratycznych aspiracji”, pisze prof. M.A. Jones. Do dantejskich scen doszło, kiedy po zwycięstwie wyborczym Jacksona w Białym Domu zgromadziło się liczne grono sympatyków nowego prezydenta, którzy usadowiwszy się na wszystkich meblach, przystąpili do spożycia alkoholu i przekąsek. Jackson wycofał się tylnymi drzwiami, a jedynie wystawienie waz z ponczem przed budynek, uchroniło wnętrze prezydenckiej siedziby od poważniejszych zniszczeń. „Król Motłoch zdawał się panować niepodzielnie” – tak skomentował te wydarzenia sędzia Story z Sądu Najwyższego.

Stopniowa demokratyzacja ustroju w USA była kwestią czasu. W momencie wybuchu wojny secesyjnej (1861) we wszystkich stanach prawo wyborcze było już powszechne dla białych mężczyzn. Wówczas wciąż nie przysługiwało kobietom, ani Murzynom (z drobnymi wyjątkami), lecz jak wiadomo, z biegiem czasu zostało całkowicie upowszechnione. (Prawo wyborcze nie powinno być zresztą uzależnione akurat od płci, czy rasy, lecz od innych, merytorycznych czynników). Powstały partie polityczne. Szczęśliwie dla siebie, Amerykanie nigdy nie wykształcili systemu wielopartyjnego, lecz pozostali przy dwupartyjnym. Od 1854 roku składający się z Partii Republikańskiej i Partii Demokratycznej. Nie zmienia to faktu, że środowiska polityczno-biznesowe i różnego rodzaju grupy interesów toczą brutalną rywalizację o głosy wyborców, co siłą rzeczy musi obniżać jakość rządzenia. Jak bowiem spostrzegł Theodor Herzl: „Masy, bardziej niż parlamenty, poddają się każdej herezji, pójdą za każdym potężnym krzykaczem. W obliczu zgromadzonych mas nie można uprawiać żadnej polityki: ani zagranicznej ani wewnętrznej”.

Republika z biegiem lat przeistaczała się w republikę demokratyczną. Obecnie w Stanach i w Europie, szczególnie Zachodniej, mamy już do czynienia z demokracją nowoczesną, przybierającą coraz bardziej totalny charakter. Problemy z demokracją pojawiają się jednak nie w rezultacie jej wypaczenia, lecz wynikają z samej istoty tego ustroju, gdyż jest on oparty na zestawie fikcji. Będzie to przedmiotem kolejnych wpisów. Panowanie rozwiniętej demokracji — pisze prof. Hans Herman Hoppe — „przyniosło temu krajowi postępującą demoralizację, rozpad więzi rodzinnych i społecznych oraz upadek kultury przejawiający się we wzroście liczby rozwodów, nieślubnych dzieci, aborcji i przestępczości. W wyniku powiększania w nieskończoność listy przepisów antydyskryminacyjnych — tzw. akcji afirmacyjnej — oraz w związku z polityką imigracyjną opartą na zasadach niedyskryminacji, wielokulturowości i równości w każdym najdrobniejszym aspekcie życia społecznego Amerykanów obecny jest wpływ rządu i przymusowej integracji. Wiąże się z tym gwałtowny wzrost liczby konfliktów społecznych i rasowych oraz wzrost napięć i wrogości na tle narodowościowym i kulturalno-obyczajowym.”