Polityka wschodnia Polski po 1989 roku została oparta uznaniu Rosji za największego wroga naszej ojczyzny, któremu należy szkodzić wszelkimi możliwymi sposobami. Jednak zasada postPRLowskiej dyplomacji nie wyczerpuje się w formule – im słabsza Rosja, tym silniejsza Polska. Jej dopełnieniem jest zasada im silniejsza Ukraina, tym silniejsza Polska. O ile przyjęcie pierwszego z owych założeń jest błędem, o tyle uznanie drugiego z nich za pewnik jest przejawem skrajnego braku zdrowego rozsądku.

Nasz kraj od kilkuset lat znajduje się w bardzo problematycznym położeniu, leżąc między Niemcami a Rosją. Im te państwa są silniejsze i ściślej ze sobą współpracują, tym nasza sytuacja jest gorsza. Natomiast osłabienie Niemiec i Rosji oraz wszelkie kłótnie pomiędzy nimi wzmacniają Polskę. Całkowicie słusznym jest zatem postulat, by korzystając z dogodnych warunków politycznych, dążyć do osłabienia i ewentualnego rozbicia naszych potencjalnych zaborców. Musimy przy tym pamiętać, by nie zwalczać ich na raz, bo to zwykle kończy się dla nas tragicznie.

Grając na osłabienie i rozbicie naszych groźnych sąsiadów, nie możemy chcieć, by na ich miejscu pojawiły się inne silne państwa, które mogłyby być naszymi wrogami. Należy dążyć do sytuacji, w której Niemcy i Rosja będą jak najsłabsze i jak najmniejsze, ale nie wolno pozwalać, by tam gdzie one ustępują, pojawiały się niezależne i silne byty polityczne mogące nam zagrozić. Idealnym rozwiązaniem byłoby, gdyby opuszczana przez naszych zaborców przestrzeń była zajmowana przez mniejsze byty polityczne uzależnione w pewien sposób od Warszawy i muszące zabiegać o jej przychylność i wsparcie. Fundamentem naszej polityki zagranicznej nie może być zasada: bez względu na wszystko, nawet gdyby miało to zaszkodzić i nam, należy dążyć do osłabiania Niemiec i Rosji. Dzieckiem owej bezrozumnej zasady jest właśnie popieranie każdej, także banderowskiej, Ukrainy.

Niestety polityka wschodnia „dobrej zmiany” i jej Ministra Spraw Zagranicznych – Witolda Waszczykowskiego – całkowicie wpisuje się w przedstawiany powyżej szkodliwy schemat. Obecny rząd zdaje się myśleć: „Rosja jest naszym wrogiem i dlatego bez względu na wszystko musimy wspierać Ukrainę!”. Na przykładzie działalności ministra Waszczykowskiego widzimy, jak samobójcze jest owe założenie. Politykę „dobrej zmiany” wobec Ukrainy należałby określić jako leżenie plackiem, patrzenie przez palce na antypolskie, banderowskie fanaberie i (o zgrozo!) zapewne bezzwrotne kredytowanie ich z kieszeni polskiego podatnika. Radosław Sikorski powiedział kiedyś, że Polska robi Stanom Zjednoczonym łaskę za darmo. Mówiąc podobnym językiem o polityce Witolda Waszczykowskiego wobec Ukrainy, należałoby powiedzieć, że to buńczuczne wypinanie pośladków. Warszawa płaci i niczego nie wymaga od Kijowa. Strona polska ustępuje i ponosi wszelkie koszty, nie uzyskując zupełnie nic. Natomiast Ukraińcy korzystają z głupoty naszych statystów, dojąc Polskę, ile tylko mogą. Kijów pluje nam w twarz, gloryfikując morderców Polaków z OUN/UPA i domagając się, by Warszawa uznała zwyrodnialców bestialsko mordujących kobiety i dzieci za bohaterów.

Tymczasem ambasadorem III Rzeczpospolitej na Ukrainie pozostaje Jan Piekło, którego nikt nie może posądzić o to, że stara się realizować na trudnej placówce polskie interesy, a nie jest ustępliwym transmiterem ukraińskich kłamstw.  Trzymanie kogoś takiego w Kijowie źle świadczy o naszej dyplomacji. Zdecydowanie lepiej byłoby dla Polski, gdyby ambasadorem na Ukrainie został ktoś z mieszkających tam Polaków, np. Maria Pakosz-Pyż. Jako że zna ona problemy Polaków na Ukrainie, poradziłaby sobie z obroną naszych interesów w Kijowie nie gorzej niż pan Piekło.

Niedawno nasz podsrebrzały Talleyrand na opak pojechał do Lwowa, gdzie był szczerze zaskoczony stosunkiem państwa ukraińskiego i jego oficjalnych agend do Polski i Polaków. Zdziwiło go między innymi to, że mogiły naszych rodaków są w złym stanie, Polacy są dyskryminowani i nazywani okupantami we własnym mieście. Jego wizyta była kpiną z nas wszystkich. Od czego Witold Waszczykowski jest ministrem? Czy mógł nie wiedzieć co się dzieje w UPAdłej Krainie? To jest niemożliwe. Obrońcy pamięci Kresów od dawna informowali opinię publiczną o banderyzacji i antypolskiej polityce historycznej naszego sąsiada. Nasz minister prowadził politykę ignorowania agresywnego sąsiada w nadziei, że może sam z siebie się poprawi. Widzimy, do czego to doprowadziło. Mamy w Polsce jakieś dwa miliony Ukraińców, z których większość uznaje morderców z OUN/UPA za bohaterów. Nietrudno wyobrazić sobie sytuację, w której część z nich zechciałaby wcielić w upowskie ideały w życie. Zapewne uciskani przez faszystowskich Lachów Ukraińcy mogliby wówczas liczyć na protekcję i wsparcie finansowo-organizacyjne Berlina.

Obecnie dużo mówi się o możliwej rekonstrukcji rządu. Niewątpliwie Witold Waszczykowski, którego horyzonty polityczne trafnie podsumował kiedyś Grzegorz Braun, mówiąc o tym, że jego możliwości i kompetencje ograniczają się do pełnienia funkcji pocztmistrza w Wołkowysku, powinien być pierwszym kandydatem do opuszczenia ministerialnego fotela. Niestety, obserwując nadwiślańskie życie polityczne, myślę, że owa roszada personalna niewiele by zmieniła. Przemawia za tym choćby zdjęcie z obrad sejmu projektu ustawy penalizującej banderyzm nad Wisłą. Polskiej dyplomacji nie zmienią żadne przetasowania gabinetowe. Tu konieczna jest przede wszystkim rewizja katastrofalnych założeń politycznych.